4/19/2014

Dream come true.

Ostatnie dni upłynęły mi bardzo intensywnie, w każdym tego słowa znaczeniu. W związku z tajskim nowym rokiem pod tytułem "Songkran", kiedy to wszyscy polewają się wodą, zupełnie jak u nas w poniedziałek Wielkanocny, ale z tą różnicą, że robią to przez 2 dni, pojawiła się opcja odpoczęcia od Tajlandii. Wielu z was powie pewnie, że to niesamowity kraj i pewnie tak jest. Ja jednak po ponad dwóch miesiącach tutaj czułem zmęczenie Tajlandią, bo nie jest to taka Tajlandia jaką zna się z TV i o jakiej myślałem. Mogę z całą stanowczością stwierdzić, że zwyczajnie się rozczarowałem.  "Moja" Tajlandia jest trochę trudniejsza i każdy z moich kolegów z pracy też ma podobne zdanie na ten temat. Pewnie jest to też spowodowane tym, że zwyczajnie tutaj pracujemy, a praca w większości wypadków sprawia, że nienawidzisz miejsca, w którym przebywasz. Życie na tajskim południu każdego dnia przypomina walkę, ponieważ nie spotkasz tutaj osób mówiących po angielsku. Proste czynności jak zamówienie czegokolwiek w restauracji stają się barierą nie do przeskoczenia.  To jest główny powód, dla którego uważam, że życie na południu Tajlandii nie powinno nazywać się "Tajlandia", a np. "Szkoła przetrwania". Dlatego, gdy tylko pojawiła się taka możliwość, postanowiłem zrobić wszystko, żeby choć na chwilę oddalić się stąd. Chwycić plecak, zobaczyć coś nowego, oczyścić głowę od całego tego tajskiego bagna, poniekąd ochłonąć.

Dwa może trzy lata temu nie byłem podróżnikiem. Co więcej, myślę, że nadal nim nie jestem, ale im więcej kilometrów przemierzam tym coraz bardziej odkrywam w sobie nie tyle "podróżnika" co chęć poznawania nowych rzeczy. Odmienność kulturowa terenów azjatyckich jest dla mnie olbrzymia i chyba to budzi we mnie tę, bądź co bądź, niezaspokojoną jeszcze ciekawość i chęć eksplorowania kultur, miejsc. Nigdy wcześniej wewnętrznie nie czułem potrzeby podróżowania i zobaczenia wszystkiego co warto zobaczyć na świecie, bo zwyczajnie wydawało mi się to niemożliwe do zrealizowania, a jeśli coś mi się takim wydaje, to raczej z realizacji czegokolwiek rezygnuję. Nie jestem typem, który walczy do upadłego w myśl idei - określiłbym siebie jako realistę. Z czasem jednak widzę, że im więcej ludzi poznaję, im więcej miejsc odwiedzam tym bardziej rodzi się we mnie ciekawość świata. Teraz już uważam, że to wszystko jest w głowie i powoli zmieniam swoje nastawienie do poznawania nowych terenów, podróży. Niejako też nabieram odwagi na robienie rzeczy, na zrobienie których jeszcze kilka miesięcy temu bym się nie zdecydował.  Nie jest tak, że kiedyś chciałem siedzieć na tyłku, mieć spokojną pracę, kanapę i TV. Aż tak źle ze mną nie było! :) Kilka lat temu postanowiłem, że odwiedzę kilka niesamowitych miejsc i to będzie realizacja mojej osoby i moich marzeń w kategorii "Podróże". Miało być kilka miejsce i tutaj miała być granica. Teraz ta granica się przesuwa. Bardzo szybko.

Jeszcze w Polsce, wyruszając do tajskiego buszu, gdzie małpy chodzą po ulicach, a ludzie jedzą dinozaury i żółwie ze skorupami postanowiłem jedną rzecz. Postanowiłem zrealizować swoje marzenie, bo jego realizacja stała się niesamowicie bliska rzeczywistości gdy spojrzałem na mapę i uświadomiłem sobie gdzie jadę na zesłanie. Nie było to jedno z tych górnolotnych marzeń jak postawienie stopy na szczycie Mont Everest czy ukończenie morderczego Iron Man'a. Nie. Ja po prostu chciałem stanąć pod Petronas Twin Towers w Kuala Lumpur i poczuć jak to jest być naprawdę małym. Chciałem to zrobić. Od zawsze. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że jest to dla mnie sztuka, inżynierska, ale jednak sztuka i podziwiam to jako efekt niesamowitej pracy tysięcy ludzi, tysięcy ludzi z wizją i ambicjami. Dlatego gdy realizacja jednego z marzeń stała się bardzo, ale to bardzo bliska rzeczywistości postanowiłem przejść do działania. Z tego powodu trzy tygodnie temu zaplanowałem krótki urlop i sprawiłem, że marzenie stało się rzeczywistością. Niesamowitości temu wydarzeniu dodaje fakt, iż zrobiłem to w dniu urodzin. Zrealizowanie marzenia z dzieciństwa jest dla mnie najlepszym prezentem jaki mogłem dostać.
  

Wizytę rozpocząłem od zameldowania się w hotelu i pozostawienia bagażu przed dalszą podróżą. I już w tym miejscu przekonałem się, że to będzie wspaniały czas. Na recepcji spotkałem dwójkę wspaniałych młodych ludzi - dziewczynę o imieniu Prada (tak, obsługiwała mnie Prada!:D) oraz chłopaka o imieniu Lee. Normalny meldunek w hotelu trwał zazwyczaj dla mnie dziesięć minut. Odbieram klucz, podpisuję kilka papierków i lecę do pokoju. Nie tutaj. Ci ludzie chcieli dowiedzieć się skąd jestem, co tutaj robię, dali mi mapę, wytłumaczyli gdzie mogę zjeść coś dobrego, jak i czym mam się przemieszczać po mieście, od czego zacząć, gdzie mogę spędzić czas, pożartowali, pośmiali się. Zwyczajnie rozmawiali. Oczywiście to ich praca i musieli to zrobić, wiem to. Jednak na recepcji spędziłem godzinę i trochę się zdenerwowałem, bo mój krótki dwuipółdniowy pobyt właśnie skrócił się o około 60 minut!  Ale było zwyczajnie miło dlatego nie żałuję tego. I to było zadziwiające, bo nie doświadczyłem tego w Tajlandii przez trzy miesiące, chociaż odwiedziłem w niej 6 różnych hoteli i pewnie z 50 różnych restauracji. Ale wiem dlaczego nie rozmawiali ze mną. Nie znają żadnego obcego języka przecież.
 
Hotel, w którym się zameldowałem znajdował się niedaleko słynnej Jalan Petaling czyli Chinatown w stolicy Malezji, ale o tym później. Niedaleko mojego miejsca noclegu znajduje się także stacja metra Masjid Jamek, do której udałem się. I zrobiłem to jakbym był u siebie np. we Wrocławiu. Czułem się praktycznie jak w domu. Kupiłem bilet, wsiadłem do metra, przejechałem trzy przystanki. Normalności dodaje fakt, że jechałem pociągiem Siemensa, czyli trochę jakby swoim :) Wysiadłem z pociągu, wyszedłem na ulicę, obróciłem się i spełniłem marzenie.

Wieże bliźniacze robią niesamowitą robotę o zachodzie słońca. Włączone oświetlenie + zachodzące słońce sprawiają, że widok zapiera dech w piersiach. Ponad czterystumetrowy kolos złożony z dwóch wież, Skybridge czyli mostu łączącego obie wieże na poziomie +170 m nad poziomem ulicy oraz olbrzymiego, luksusowego centrum handlowego powoduje, że człowiek czuje się bardzo maluśki gdy staje "oko w oko" z tym cudem architektury współczesnej. 750 ton wiszące 170 metrów nad głową wywołuje delikatny strach, ale myślę, że inżynierowie sprawujący pieczę nad projektem pomyśleli o tym, żeby most nie spadł :) Za wieżami rozciąga się KLCC czyli park Kuala Lumpur City Centre, w którym można znaleźć swoją enklawę spokoju w centrum miejskiej dżungli. Piękny park z fontannami, parkiem zabaw dla dzieci oraz uroczymi ścieżkami do biegania i spacerów, kilka mostów, ławki robią z całego kompleksu bardzo przyjazne miejsce. Mówiąc szczerze około 50% swojego czasu w malezyjskiej metropolii spędziłem właśnie tam. Uwielbiam to miejsce.
 
Tak minęła sobota. Pod znakiem zwiedzania pozioma. Powrót po zmroku postanowiłem zorganizować sobie z tzw. "buta". Udałem się zatem na prawie trzykilometrowy spacer ulicami Kuala Lumpur, pośród kolorowo oświetlonych wieżowców, barów, restauracji, przemierzając Golden Triangle po zmroku, gdy prawie nikogo nie było na ulicach. Pomimo tego, że czułem się obco jako Polak w tak dużym mieście, to czułem się bezpiecznie. Prawie jak w domu, znowu to podkreślam.


Niedziela upłynęła pod znakiem zwiedzania w pionie. Przed wyjazdem zarezerwowałem bilet, aby wjechać tak wysoko jak się tylko da. A da się naprawdę wysoko. Wycieczka na szczyt wież składa się z wizyty na wspominanym Skybridge oraz na platformie obserwacyjnej na piętrze 86. 370 metrów nad poziomem chodnika. Jest wysoko - pomyślałem. I rzeczywiście było. Widok z góry budzi nieco strachu, kiedy widzi się tylko małe punkty, a cały park KLCC sprawia wrażenie małej piaskownicy z zabawkami. Ludzi prawie nie widać. No, może kropki :) Cała platforma obserwacyjna na szczycie zawiera masę makiet, zarówno wież jak i całego Kuala Lumpur, rysunków i multimedialnych zabawek dla turystów. Są także obiektywy, dzięki którym można "zajrzeć" naprawdę daleko w oszałamiający krajobraz Kuala Lumpur.

Będąc w Kuala Lumpur udało mi się odwiedzić także miejsca, które polecił mi kolega z pracy, a mianowicie park motyli i park ptaków. O ile park ptaków nie wniósł niczego nowego do mojego życia, poza obejrzeniem kilku ciekawych gatunków ptaków, o tyle wizyta w parku motyli była niesamowita. Gdy zobaczyłem motyle wielkości dwóch dłoni przeciętnego polskiego obywatela postanowiłem, że zrobię tyle zdjęć ile tylko dam radę. I nie była to prosta sprawa. Motyle to dziwne stworzenia, bo nie potrafią usiedzieć w miejscu. Chyba nie lubią pozować do zdjęć. Dlatego biegając z aparatem po parku czułem się trochę jak Fronczewski w "Akademii Pana Kleksa" biegający za nimi z motylołapką.

Wspominałem też o Petaling Street. To miejsce jakby nie pasuje do Kuala Lumpur iodwiedziłem zupełnie przez przypadek, trochę też nie zdając sobie sprawy z tego, że w linii prostej to dwie minuty marszu z hotelu. Petaling Street to bardzo zatłoczony i zwarty chiński targ, który moim zdaniem nie pasuje do stolicy Malezji, ale czyni ją bardziej interesującą. Sama Petaling Street jest nazywana "Chinatown". Tutejsi handlują tutaj czym tylko popadnie, głównie chińskimi podróbkami znanych zachodnich marek. Możecie kupić wszystko. 2$ Rayban, 30$ Air Max, 25$ Chanel i wiele, wiele innych rzeczy. Wszystko oczywiście oryginalne! Przynajmniej tak twierdzą ludzie, którzy sprzedają towar niewiadomego pochodzenia. Warto dać się trochę "zgubić" w tym miejscu i pokrążyć po wąskich uliczkach w chińskim centrum, bo można spotkać naprawdę ciekawe rzeczy, a poza tym to miłe przeżycie, bo gdy tylko chcesz się odnaleźć szukasz bliźniaczych wież lub wieży telewizyjnej i kierujesz się na nie, żeby opuścić Petaling Street. Wieże są znakomitym punktem orientacyjnym w Kuala Lumpur.

Odwiedziłem Kuala Lumpur i jako miasto zauroczyło mnie ono całkowicie. Piękna, zwarta architektura, mili ludzie, niesamowita łatwość życia dla turysty. Swoją wizytę rozpocząłem sobotnim popołudniem, kiedy ulice Kuala Lumpur nie są tak zatłoczone, a życie płynie trochę wolniej. Mówiąc "wolniej" mam na myśli porównanie stolicy Malezji do np. Bangkoku, który nigdy nie śpi i jest zgoła odmiennym miastem. Bangkok to mieszanina zapachów, kontrastów i charakterów. Kuala Lumpur jest mieszanką kultur, jednak sprawia wrażenie miasta bardziej poukładanego. Ulice są czyste, zadbane. Ludzie są mili i pomocni, co nie zawsze może Cię spotkać w Azji. Życie w Kuala Lumpur było dla mnie "bardziej przystępne" niż życie w Bangkoku.

Lecąc do Kuala Lumpur z zamiarem zwiedzenia tylko kilku ciekawych rzeczy liniami AirAsia chwyciłem samolotową gazetkę, żeby zabić czas. W pewnym momencie natrafiłem na stronę z opisem rzeczy, które musisz zrobić będąc w Malezji. O większości z nich wiedziałem przed wyjazdem, dzięki krótkiemu przygotowaniu się do podróży. Jednak poczytując gazetę samolotową trafiłem na pewien obrazek, pod którym widniał napis "Eat with your hands". Powiem od razu - nie zrobiłem tego. Ale jakie było moje zdziwienie gdy jedząc hotelowe śniadanie następnego dnia po przybyciu do Kuala Lumpur ujrzałem całą malezyjską rodzinę jedzącą śniadanie rękami. Nie mam tu na myśli jedzenia kanapki rękami. Mam na myśli jedzenie rękami jajecznicy i makaronu! Z mojego punktu widzenia wyglądało to trochę jak jedzenie na ulicy, gdy nie mamy dostępnych sztućców, ale potem dowiedziałem się, że ludzie w Malezji jedzą tak, ponieważ jedzenie jest podobno smaczniejsze :) Jeśli lubią - dla mnie ok. Widok niebywale śmieszny, bo jedzenie było wszędzie. Począwszy od stołu, przez ubrania po podłogę, ale rodzinka nie widziała w tym problemu. I to też mi się podobało!

Szczęśliwym, że moja przygoda nie zakończyła się na wizycie w stolicy Malezji i po tej dwuipółdniowej przygodzie ruszyłem w dalszą podróż, ale o tym później, bo teraz przychodzi czas na zregenerowanie baterii po urlopie i powrót do smutnej i obskurnej tajlandzkiej rzeczywistości.


4/07/2014

Ciekawość czyli pierwsza poważna porażka

Ludzka ciekawość jest zawiła jak sieć niemieckich autostrad. Już od wczesnych lat dziecięcych, a w zasadzie od chwili, w której nasze oczy porazi światło dzienne człowiek zaczyna poznawać i delektować się, choć nie zawsze, tym co go otacza. A to jako mały brzdąc wsadzi sobie klocek Lego do gęby, żeby sprawdzić czy polietylen jest bezsmakowy (bo szkoła zaplanowała przekazanie takiej wiedzy dopiero w liceum), a to jako większy brzdąc wsadzi sobie papierową rurkę wypełnioną aktywnym filtrem węglowym z jednej strony, a suszem tytoniowym z drugiej, po to tylko, żeby spróbować czy dym ulatniający się z zapalonego papierosa jest rzeczywiście taki ohydny. Potem już wie, że jest ohydny ale i tak spróbuje go drugi i piąty raz, bo ciekawość jest silniejsza. Przykład papierosa można zastąpić pierdyliardem innych rzeczy, których chęć spróbowania okazała się silniejsza od wiedzy, że dana rzecz smakuje jak nieprana skarpeta nigeryjskiego biegacza po udziale w maratonie. Swoją drogą – nie wiem jak smakuje taka skarpeta, ale spodziewam się jak może pachnieć więc śmiem insynuować, iż kawior z bieługi to to na pewno nie jest! Ale muszę przyznać – ciekawi mnie to. I tu jest problem... 

Ilość ciekawości rośnie proporcjonalnie do natłoku rzeczy nieznanych, które nas otaczają. To fakt powszechnie znany. Weźmy, prawda, taką sytuację. Standardowa piątkowa impreza, domówka jak każda inna. 60 osób, 60 m kwadratowych, jeszcze więcej alkoholu i nagłośnienia. Ot, normalny wieczór kinowy. Jako, że jesteśmy duszą towarzystwa i bogiem rozrywki, taka spend nie może odbyć się bez naszego udziału. Doświadczenia ostatniego piątku mówią nam wyraźnie, że to się dobrze skończyć nie może. Pamiętamy bowiem jak kolega próbował przebić się do sąsiadów przez ścianę, bo „tutaj jest już kurwa za ciasno, trzeba powiększyć tę budę”, pamiętamy jak w szczycie imprezy spotkaliśmy nieumarłego  („Tyyyyy...., ze mną się nie napijesz?!”), tylko po to żeby 10 minut później okazało się, że nieumarły po prostu zdechł i przebywa (przynajmniej na tę chwilę) w etanolowych zaświatach. Razem z dziesiątką innych naszych znajomych. Mimo wszystko ciekawość nie pozwala nam opuścić takiej okazji! Być może tym razem kolega X lub Y nie będą chcieli zjeżdżać po klatce schodowej na blasze do pieczenia ciasta udając „Reggae na lodzie”? I jeżeli portfel nam na to pozwala, nienauczeni błędami, niewyciągający wniosków wchodzimy w to bagno jeszcze raz. Bo CIEKAWOŚĆ.
Przykład powyżej jest może nieco przesadzony, ale chciałem jak najlepiej zobrazować naszą chęć zaspokajania niezbadanych otchłani ciekawości. No, bo jak można inaczej to pokazać niż przez przykład z codziennej egzystencji? No jak?

Tak też było i w tym przypadku. Ciekawość wygrała i ze mną. Na wstępie zaznaczę, celem wyzbycia się wszelkich podtekstów i uszczypliwych komentarzy („były dziewczyny z penisami?”), że nie wziąłem udziału w syto zakrapianej imprezie z tajskim towarzystwem płci nieznanej. Zaspokajanie ciekawości dotyczyło rzeczy bardzo przyziemnej jak zakup owoców, ale uświadomiło mi jedną rzecz – ludzka psychika to rzecz pokrętna i niezbadane są jej meandry, a ich badanie zazwyczaj kończy się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, dupa zaczynać boleć, a stan posiadania maleje tak szybko jak rośnie polski dług publiczny.

Niesiony wspomnianą już wielokrotnie ciekawością, stojąc przed jednym z wielu straganów, na których sprzedaje się owoce, zarówno te znane mi bardziej jak arbuzy, papaje, ananasy oraz te mniej znane jak dżakfruty, dragon fruity i inne tego typu wytwory lokalnej przedstawicielki matki natury postanowiłem, że w najbliższej przyszłości mój organizm doświadczy czegoś nowego, czegoś czego jeszcze nigdy nie doświadczył.

Przed dotarciem do Tajlandii zrobiłem małe rozeznanie w sytuacji, potem jeszcze kilka mniejszych rozeznań poczyniłem już na miejscu i dowiedziałem się, że rzeczona Tajlandia jest ojczyzną, w której, jeśli chodzi o owoce, można testować dużo i często. Panuje ogólna opinia, że owoce jako produkty, które daje nam matula Ziemia to bardzo zdrowy towar i warto je konsumować czy się lubi czy nie. Choć zazwyczaj się lubi.

Testy jednak powinny być przemyślane i wcześniej warto zasięgnąć nieco opinii o tym gdzie i jak testować owoce. Najciekawszym przedstawicielem gatunku owoców mocno niedostępnych w Europie jest DURIAN. Durian to owoc sporych rozmiarów, mniej więcej wielkości średniego arbuza, o kolorze zielonym, który pokryty jest w całości ostrymi kolcami, od których wywodzi się jego nazwa. Pewnie większości z was był znany wcześniej, tym którym nie było dane słyszeć o „królu owoców”, bo tak go tutaj nazywają, przypominam tylko.

Specyficzność duriana polega na jego woni. A w zasadzie smrodzie. Niemiłosiernym smrodzie. Ogromnym smrodzie. Przesmrodzie. Übersmrodzie. ***smrodzie (*** - wstawić dowolne określenie pejoratywne). Zapach, a właściwie swąd wydzielany przez owoc jest porównywany jest do krzyżówki zapachu spalonej smażonej cebuli ze zjełczałym masłem. Nie wiem czy to określenie właściwe i odpowiednio trafne, ale wiem, że spokojnie bym się pod tym podpisał, bo wiem jak pachnie zjełczałe masło.

Kupno duriana, to decyzja z mojej strony mocno nieprzemyślana i kierowana chęcią poznania. Do tej pory zdarzało mi się kupić różne owoce, których wcześniej nie miałem okazji próbować, ale żaden nie wyrządził tylu krzywd mentalnych na moim umyśle co wspomniany durian. W trakcie samego procesu zakupu myślałem, że woń unosi się od pana na stoisku, ale jak się potem okazało – pomyliłem się. I to grubo się pomyliłem. Doniosłem wybryk azjatyckiej natury do pokoju hotelowego i już wiedziałem co jest nie tak. Powietrze w mgnieniu oka zagęściło się, momentalnie poczułem, że zwyczajnie nie ma czym oddychać, a pokój wypełniła niemiła woń emitowana przez mojego zielonego, owocowego nieprzyjaciela. Kiedy moja ciekawość postanowiła ukryć się gdzieś na drugim planie, na pierwszy plan wyskoczyły czujniki odpowiadające za odczuwanie bodźców zewnętrznych, w tym zapachu, które wyraźnie dały sygnał, że jeżeli w przeciągu kilku sekund nie zacznę działać zobaczę swoją komunijny obiad. Sytuacja wymagała natychmiastowego działania i zaangażowania. Zapakowałem więc kolczatego smroda w torbę foliową, owinąłem szczelnie i wpakowałem do lodówki, bo zabrakło mi jeszcze odwagi, żeby się zabrać za próbę konsumpcji.  Próba wpakowania duriana do lodówki miała na celu coś innego – minimalizację skali wydzielania zapachu oraz próbę zmniejszenia przestrzeni życiowej owoca. W lodówce znajdowały się tylko i wyłącznie butelki więc mogłem spokojnie zostawić go tam bez obaw, że zielony kolega zechce mieć większy lub mniejszy wpływ zapachowy na swojego zielonego kolegę - arbuza lub ananasa, których na szczęście wewnątrz chłodziarki nie było.

Nie kupuje się duriana po to tylko, żeby go powąchać.

Następnego dnia przyszedł czas zderzenia się z rzeczywistością, podjęcia męskich decyzji i wykonania wyroku. Zaczynamy, pomyślałem. Już samo otwarcie lodówki było dla mnie jak zderzenie się ze smród – lokomotywą. Dalej było trochę lepiej, durian jakby trochę spuścił z tonu. W pewnym momencie myślałem, że może nawet się zaprzyjaźnimy czy coś (piwo jakieś razem od czasu do czasu).  Odpakowałem gościa, pozwoliłem mu wypełnić smrodem przestrzeń pokoju i pewnie kilku sąsiednich, po czym zabrałem się za próbę rozczłonkowania go i sięgnięcia po to co miało być w nim wartościowe i co stanowi wśród tutejszej ludności obiekt pożądania.

W środku duriana, znajdują się miękkie, delikatne, rozpływające się w dłoni gniazda, za które tutejsi płacą określone pieniążki i w tzw. Durian-barach wpierdalają śmierdziele na potęgę. Przepraszam za zdanie, chciałem zobrazować. Po wyjęciu gniazda, smrodowe tsunami uderzyło w mój mały hotelowy sześcian z niespotykaną mocą, a poziom nieprzyjemnego zapachu przekraczał dopuszczalne normy takdużokrotnie, że nawet nie wiem jaką liczbę użyć do opisania, tego co działo się w pokoju w tamtej chwili.
Krótka, ale bardzo pouczająca przygoda z durianem, napędzana silnikiem ciekawość zakończyła się moją pierwszą poważną tajską porażką. Porażką, której byłem przekonany, że nie poniosę. Próba konsumpcji gniazda przypominającego lepką maź zakończyła się tak, że nieomal nie wylądowałem w toalecie wymiotując. Całe szczęście udało mi się powstrzymać, a jedyna lekcja jaką z tego wyniosłem jest taka: czasami, żeby pokonać ciekawość potrzebna jest silna wola. Bardzo silna wola.


Życzę Wam, żebyście mogli pokonać ciekawość, w chwili gdy macie przesłanki i informacje o tym, że czynność, którą zamierzacie zaraz wykonać, może przynieść więcej złego niż dobrego.