Ludzka ciekawość jest zawiła jak sieć niemieckich autostrad. Już od
wczesnych lat dziecięcych, a w zasadzie od chwili, w której nasze oczy porazi
światło dzienne człowiek zaczyna poznawać i delektować się, choć nie zawsze,
tym co go otacza. A to jako mały brzdąc wsadzi sobie klocek Lego do gęby, żeby
sprawdzić czy polietylen jest bezsmakowy (bo szkoła zaplanowała przekazanie
takiej wiedzy dopiero w liceum), a to jako większy brzdąc wsadzi sobie
papierową rurkę wypełnioną aktywnym filtrem węglowym z jednej strony, a suszem
tytoniowym z drugiej, po to tylko, żeby spróbować czy dym ulatniający się z zapalonego
papierosa jest rzeczywiście taki ohydny. Potem już wie, że jest ohydny ale i
tak spróbuje go drugi i piąty raz, bo ciekawość jest silniejsza. Przykład
papierosa można zastąpić pierdyliardem innych rzeczy, których chęć spróbowania
okazała się silniejsza od wiedzy, że dana rzecz smakuje jak nieprana skarpeta
nigeryjskiego biegacza po udziale w maratonie. Swoją drogą – nie wiem jak smakuje
taka skarpeta, ale spodziewam się jak może pachnieć więc śmiem insynuować, iż
kawior z bieługi to to na pewno nie jest! Ale muszę przyznać – ciekawi mnie to. I tu jest problem...
Ilość ciekawości rośnie proporcjonalnie do natłoku rzeczy nieznanych,
które nas otaczają. To fakt powszechnie znany. Weźmy, prawda, taką
sytuację. Standardowa piątkowa impreza, domówka jak każda inna. 60 osób, 60 m
kwadratowych, jeszcze więcej alkoholu i nagłośnienia. Ot, normalny wieczór
kinowy. Jako, że jesteśmy duszą towarzystwa i bogiem rozrywki, taka spend nie
może odbyć się bez naszego udziału. Doświadczenia ostatniego piątku mówią nam
wyraźnie, że to się dobrze skończyć nie może. Pamiętamy bowiem jak kolega
próbował przebić się do sąsiadów przez ścianę, bo „tutaj jest już kurwa za ciasno, trzeba
powiększyć tę budę”, pamiętamy jak w szczycie imprezy spotkaliśmy nieumarłego („Tyyyyy...., ze mną się nie napijesz?!”),
tylko po to żeby 10 minut później okazało się, że nieumarły po prostu zdechł i
przebywa (przynajmniej na tę chwilę) w etanolowych zaświatach. Razem z
dziesiątką innych naszych znajomych. Mimo wszystko ciekawość nie pozwala nam
opuścić takiej okazji! Być może tym razem kolega X lub Y nie będą chcieli
zjeżdżać po klatce schodowej na blasze do pieczenia ciasta udając „Reggae na
lodzie”? I jeżeli portfel nam na to pozwala, nienauczeni błędami,
niewyciągający wniosków wchodzimy w to bagno jeszcze raz. Bo CIEKAWOŚĆ.
Przykład powyżej jest może nieco przesadzony, ale chciałem jak najlepiej
zobrazować naszą chęć zaspokajania niezbadanych otchłani ciekawości. No, bo jak
można inaczej to pokazać niż przez przykład z codziennej egzystencji? No jak?
Tak też było i w tym przypadku. Ciekawość wygrała i ze mną. Na wstępie
zaznaczę, celem wyzbycia się wszelkich podtekstów i uszczypliwych komentarzy („były
dziewczyny z penisami?”), że nie wziąłem udziału w syto zakrapianej imprezie z
tajskim towarzystwem płci nieznanej. Zaspokajanie ciekawości dotyczyło rzeczy bardzo
przyziemnej jak zakup owoców, ale uświadomiło mi jedną rzecz – ludzka psychika
to rzecz pokrętna i niezbadane są jej meandry, a ich badanie zazwyczaj kończy się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, dupa zaczynać boleć, a stan
posiadania maleje tak szybko jak rośnie polski dług publiczny.
Niesiony wspomnianą już wielokrotnie ciekawością, stojąc przed jednym z
wielu straganów, na których sprzedaje się owoce, zarówno te znane mi bardziej
jak arbuzy, papaje, ananasy oraz te mniej znane jak dżakfruty, dragon fruity i
inne tego typu wytwory lokalnej przedstawicielki matki natury postanowiłem, że
w najbliższej przyszłości mój organizm doświadczy czegoś nowego, czegoś czego
jeszcze nigdy nie doświadczył.
Przed dotarciem do Tajlandii zrobiłem małe rozeznanie w sytuacji, potem
jeszcze kilka mniejszych rozeznań poczyniłem już na miejscu i dowiedziałem się,
że rzeczona Tajlandia jest ojczyzną, w której, jeśli chodzi o owoce, można testować
dużo i często. Panuje ogólna opinia, że owoce jako produkty, które daje nam
matula Ziemia to bardzo zdrowy towar i warto je konsumować czy się lubi czy
nie. Choć zazwyczaj się lubi.
Testy jednak powinny być przemyślane i wcześniej warto zasięgnąć nieco
opinii o tym gdzie i jak testować owoce. Najciekawszym przedstawicielem gatunku
owoców mocno niedostępnych w Europie jest DURIAN. Durian to owoc sporych
rozmiarów, mniej więcej wielkości średniego arbuza, o kolorze zielonym, który
pokryty jest w całości ostrymi kolcami, od których wywodzi się jego nazwa. Pewnie większości z was był znany wcześniej,
tym którym nie było dane słyszeć o „królu owoców”, bo tak go tutaj nazywają,
przypominam tylko.
Specyficzność duriana polega na jego woni. A w zasadzie smrodzie.
Niemiłosiernym smrodzie. Ogromnym smrodzie. Przesmrodzie. Übersmrodzie. ***smrodzie (*** - wstawić dowolne określenie pejoratywne).
Zapach, a właściwie swąd wydzielany przez owoc jest porównywany jest do
krzyżówki zapachu spalonej smażonej cebuli ze zjełczałym masłem. Nie wiem czy
to określenie właściwe i odpowiednio trafne, ale wiem, że spokojnie bym się pod
tym podpisał, bo wiem jak pachnie zjełczałe masło.
Kupno duriana, to decyzja z mojej strony mocno nieprzemyślana i kierowana
chęcią poznania. Do tej pory zdarzało mi się kupić różne owoce, których
wcześniej nie miałem okazji próbować, ale żaden nie wyrządził tylu krzywd
mentalnych na moim umyśle co wspomniany durian. W trakcie samego procesu zakupu myślałem, że woń
unosi się od pana na stoisku, ale jak się potem okazało – pomyliłem się. I to
grubo się pomyliłem. Doniosłem wybryk azjatyckiej natury do pokoju hotelowego i
już wiedziałem co jest nie tak. Powietrze w mgnieniu oka zagęściło się, momentalnie poczułem, że zwyczajnie nie ma czym oddychać, a pokój wypełniła niemiła woń emitowana przez mojego
zielonego, owocowego nieprzyjaciela. Kiedy moja ciekawość postanowiła ukryć się gdzieś na
drugim planie, na pierwszy plan wyskoczyły czujniki odpowiadające za odczuwanie
bodźców zewnętrznych, w tym zapachu, które wyraźnie dały sygnał, że jeżeli w przeciągu kilku sekund nie zacznę działać zobaczę swoją komunijny obiad. Sytuacja wymagała natychmiastowego działania i zaangażowania.
Zapakowałem więc kolczatego smroda w torbę foliową, owinąłem szczelnie i
wpakowałem do lodówki, bo zabrakło mi jeszcze odwagi, żeby się zabrać za próbę
konsumpcji. Próba
wpakowania duriana do lodówki miała na celu coś innego – minimalizację skali wydzielania
zapachu oraz próbę zmniejszenia przestrzeni życiowej owoca. W lodówce
znajdowały się tylko i wyłącznie butelki więc mogłem spokojnie zostawić go tam
bez obaw, że zielony kolega zechce mieć większy lub mniejszy wpływ zapachowy na
swojego zielonego kolegę - arbuza lub ananasa, których na szczęście wewnątrz chłodziarki nie było.
Nie kupuje się duriana po to tylko, żeby go powąchać.
Następnego dnia przyszedł czas zderzenia się z rzeczywistością, podjęcia
męskich decyzji i wykonania wyroku. Zaczynamy, pomyślałem. Już samo otwarcie lodówki było dla mnie
jak zderzenie się ze smród – lokomotywą. Dalej było trochę lepiej, durian jakby trochę spuścił z tonu. W pewnym momencie myślałem, że może nawet się zaprzyjaźnimy czy coś (piwo jakieś razem od czasu do czasu). Odpakowałem
gościa, pozwoliłem mu wypełnić smrodem przestrzeń pokoju i pewnie kilku
sąsiednich, po czym zabrałem się za próbę rozczłonkowania go i sięgnięcia po to
co miało być w nim wartościowe i co stanowi wśród tutejszej ludności obiekt
pożądania.
W środku duriana, znajdują się miękkie, delikatne, rozpływające się w dłoni
gniazda, za które tutejsi płacą określone pieniążki i w tzw. Durian-barach
wpierdalają śmierdziele na potęgę. Przepraszam za zdanie, chciałem zobrazować. Po
wyjęciu gniazda, smrodowe tsunami uderzyło w mój mały hotelowy sześcian z
niespotykaną mocą, a poziom nieprzyjemnego zapachu przekraczał dopuszczalne normy
takdużokrotnie, że nawet nie wiem jaką liczbę użyć do opisania, tego co działo się w pokoju w tamtej chwili.
Krótka, ale bardzo pouczająca przygoda z durianem, napędzana silnikiem ciekawość zakończyła się moją pierwszą poważną tajską porażką. Porażką,
której byłem przekonany, że nie poniosę. Próba konsumpcji gniazda
przypominającego lepką maź zakończyła się tak, że nieomal nie wylądowałem w
toalecie wymiotując. Całe szczęście udało mi się powstrzymać, a jedyna lekcja
jaką z tego wyniosłem jest taka: czasami, żeby pokonać ciekawość potrzebna jest
silna wola. Bardzo silna wola.
Życzę Wam, żebyście mogli pokonać ciekawość, w chwili gdy macie przesłanki
i informacje o tym, że czynność, którą zamierzacie zaraz wykonać, może
przynieść więcej złego niż dobrego.