4/07/2014

Ciekawość czyli pierwsza poważna porażka

Ludzka ciekawość jest zawiła jak sieć niemieckich autostrad. Już od wczesnych lat dziecięcych, a w zasadzie od chwili, w której nasze oczy porazi światło dzienne człowiek zaczyna poznawać i delektować się, choć nie zawsze, tym co go otacza. A to jako mały brzdąc wsadzi sobie klocek Lego do gęby, żeby sprawdzić czy polietylen jest bezsmakowy (bo szkoła zaplanowała przekazanie takiej wiedzy dopiero w liceum), a to jako większy brzdąc wsadzi sobie papierową rurkę wypełnioną aktywnym filtrem węglowym z jednej strony, a suszem tytoniowym z drugiej, po to tylko, żeby spróbować czy dym ulatniający się z zapalonego papierosa jest rzeczywiście taki ohydny. Potem już wie, że jest ohydny ale i tak spróbuje go drugi i piąty raz, bo ciekawość jest silniejsza. Przykład papierosa można zastąpić pierdyliardem innych rzeczy, których chęć spróbowania okazała się silniejsza od wiedzy, że dana rzecz smakuje jak nieprana skarpeta nigeryjskiego biegacza po udziale w maratonie. Swoją drogą – nie wiem jak smakuje taka skarpeta, ale spodziewam się jak może pachnieć więc śmiem insynuować, iż kawior z bieługi to to na pewno nie jest! Ale muszę przyznać – ciekawi mnie to. I tu jest problem... 

Ilość ciekawości rośnie proporcjonalnie do natłoku rzeczy nieznanych, które nas otaczają. To fakt powszechnie znany. Weźmy, prawda, taką sytuację. Standardowa piątkowa impreza, domówka jak każda inna. 60 osób, 60 m kwadratowych, jeszcze więcej alkoholu i nagłośnienia. Ot, normalny wieczór kinowy. Jako, że jesteśmy duszą towarzystwa i bogiem rozrywki, taka spend nie może odbyć się bez naszego udziału. Doświadczenia ostatniego piątku mówią nam wyraźnie, że to się dobrze skończyć nie może. Pamiętamy bowiem jak kolega próbował przebić się do sąsiadów przez ścianę, bo „tutaj jest już kurwa za ciasno, trzeba powiększyć tę budę”, pamiętamy jak w szczycie imprezy spotkaliśmy nieumarłego  („Tyyyyy...., ze mną się nie napijesz?!”), tylko po to żeby 10 minut później okazało się, że nieumarły po prostu zdechł i przebywa (przynajmniej na tę chwilę) w etanolowych zaświatach. Razem z dziesiątką innych naszych znajomych. Mimo wszystko ciekawość nie pozwala nam opuścić takiej okazji! Być może tym razem kolega X lub Y nie będą chcieli zjeżdżać po klatce schodowej na blasze do pieczenia ciasta udając „Reggae na lodzie”? I jeżeli portfel nam na to pozwala, nienauczeni błędami, niewyciągający wniosków wchodzimy w to bagno jeszcze raz. Bo CIEKAWOŚĆ.
Przykład powyżej jest może nieco przesadzony, ale chciałem jak najlepiej zobrazować naszą chęć zaspokajania niezbadanych otchłani ciekawości. No, bo jak można inaczej to pokazać niż przez przykład z codziennej egzystencji? No jak?

Tak też było i w tym przypadku. Ciekawość wygrała i ze mną. Na wstępie zaznaczę, celem wyzbycia się wszelkich podtekstów i uszczypliwych komentarzy („były dziewczyny z penisami?”), że nie wziąłem udziału w syto zakrapianej imprezie z tajskim towarzystwem płci nieznanej. Zaspokajanie ciekawości dotyczyło rzeczy bardzo przyziemnej jak zakup owoców, ale uświadomiło mi jedną rzecz – ludzka psychika to rzecz pokrętna i niezbadane są jej meandry, a ich badanie zazwyczaj kończy się tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, dupa zaczynać boleć, a stan posiadania maleje tak szybko jak rośnie polski dług publiczny.

Niesiony wspomnianą już wielokrotnie ciekawością, stojąc przed jednym z wielu straganów, na których sprzedaje się owoce, zarówno te znane mi bardziej jak arbuzy, papaje, ananasy oraz te mniej znane jak dżakfruty, dragon fruity i inne tego typu wytwory lokalnej przedstawicielki matki natury postanowiłem, że w najbliższej przyszłości mój organizm doświadczy czegoś nowego, czegoś czego jeszcze nigdy nie doświadczył.

Przed dotarciem do Tajlandii zrobiłem małe rozeznanie w sytuacji, potem jeszcze kilka mniejszych rozeznań poczyniłem już na miejscu i dowiedziałem się, że rzeczona Tajlandia jest ojczyzną, w której, jeśli chodzi o owoce, można testować dużo i często. Panuje ogólna opinia, że owoce jako produkty, które daje nam matula Ziemia to bardzo zdrowy towar i warto je konsumować czy się lubi czy nie. Choć zazwyczaj się lubi.

Testy jednak powinny być przemyślane i wcześniej warto zasięgnąć nieco opinii o tym gdzie i jak testować owoce. Najciekawszym przedstawicielem gatunku owoców mocno niedostępnych w Europie jest DURIAN. Durian to owoc sporych rozmiarów, mniej więcej wielkości średniego arbuza, o kolorze zielonym, który pokryty jest w całości ostrymi kolcami, od których wywodzi się jego nazwa. Pewnie większości z was był znany wcześniej, tym którym nie było dane słyszeć o „królu owoców”, bo tak go tutaj nazywają, przypominam tylko.

Specyficzność duriana polega na jego woni. A w zasadzie smrodzie. Niemiłosiernym smrodzie. Ogromnym smrodzie. Przesmrodzie. Übersmrodzie. ***smrodzie (*** - wstawić dowolne określenie pejoratywne). Zapach, a właściwie swąd wydzielany przez owoc jest porównywany jest do krzyżówki zapachu spalonej smażonej cebuli ze zjełczałym masłem. Nie wiem czy to określenie właściwe i odpowiednio trafne, ale wiem, że spokojnie bym się pod tym podpisał, bo wiem jak pachnie zjełczałe masło.

Kupno duriana, to decyzja z mojej strony mocno nieprzemyślana i kierowana chęcią poznania. Do tej pory zdarzało mi się kupić różne owoce, których wcześniej nie miałem okazji próbować, ale żaden nie wyrządził tylu krzywd mentalnych na moim umyśle co wspomniany durian. W trakcie samego procesu zakupu myślałem, że woń unosi się od pana na stoisku, ale jak się potem okazało – pomyliłem się. I to grubo się pomyliłem. Doniosłem wybryk azjatyckiej natury do pokoju hotelowego i już wiedziałem co jest nie tak. Powietrze w mgnieniu oka zagęściło się, momentalnie poczułem, że zwyczajnie nie ma czym oddychać, a pokój wypełniła niemiła woń emitowana przez mojego zielonego, owocowego nieprzyjaciela. Kiedy moja ciekawość postanowiła ukryć się gdzieś na drugim planie, na pierwszy plan wyskoczyły czujniki odpowiadające za odczuwanie bodźców zewnętrznych, w tym zapachu, które wyraźnie dały sygnał, że jeżeli w przeciągu kilku sekund nie zacznę działać zobaczę swoją komunijny obiad. Sytuacja wymagała natychmiastowego działania i zaangażowania. Zapakowałem więc kolczatego smroda w torbę foliową, owinąłem szczelnie i wpakowałem do lodówki, bo zabrakło mi jeszcze odwagi, żeby się zabrać za próbę konsumpcji.  Próba wpakowania duriana do lodówki miała na celu coś innego – minimalizację skali wydzielania zapachu oraz próbę zmniejszenia przestrzeni życiowej owoca. W lodówce znajdowały się tylko i wyłącznie butelki więc mogłem spokojnie zostawić go tam bez obaw, że zielony kolega zechce mieć większy lub mniejszy wpływ zapachowy na swojego zielonego kolegę - arbuza lub ananasa, których na szczęście wewnątrz chłodziarki nie było.

Nie kupuje się duriana po to tylko, żeby go powąchać.

Następnego dnia przyszedł czas zderzenia się z rzeczywistością, podjęcia męskich decyzji i wykonania wyroku. Zaczynamy, pomyślałem. Już samo otwarcie lodówki było dla mnie jak zderzenie się ze smród – lokomotywą. Dalej było trochę lepiej, durian jakby trochę spuścił z tonu. W pewnym momencie myślałem, że może nawet się zaprzyjaźnimy czy coś (piwo jakieś razem od czasu do czasu).  Odpakowałem gościa, pozwoliłem mu wypełnić smrodem przestrzeń pokoju i pewnie kilku sąsiednich, po czym zabrałem się za próbę rozczłonkowania go i sięgnięcia po to co miało być w nim wartościowe i co stanowi wśród tutejszej ludności obiekt pożądania.

W środku duriana, znajdują się miękkie, delikatne, rozpływające się w dłoni gniazda, za które tutejsi płacą określone pieniążki i w tzw. Durian-barach wpierdalają śmierdziele na potęgę. Przepraszam za zdanie, chciałem zobrazować. Po wyjęciu gniazda, smrodowe tsunami uderzyło w mój mały hotelowy sześcian z niespotykaną mocą, a poziom nieprzyjemnego zapachu przekraczał dopuszczalne normy takdużokrotnie, że nawet nie wiem jaką liczbę użyć do opisania, tego co działo się w pokoju w tamtej chwili.
Krótka, ale bardzo pouczająca przygoda z durianem, napędzana silnikiem ciekawość zakończyła się moją pierwszą poważną tajską porażką. Porażką, której byłem przekonany, że nie poniosę. Próba konsumpcji gniazda przypominającego lepką maź zakończyła się tak, że nieomal nie wylądowałem w toalecie wymiotując. Całe szczęście udało mi się powstrzymać, a jedyna lekcja jaką z tego wyniosłem jest taka: czasami, żeby pokonać ciekawość potrzebna jest silna wola. Bardzo silna wola.


Życzę Wam, żebyście mogli pokonać ciekawość, w chwili gdy macie przesłanki i informacje o tym, że czynność, którą zamierzacie zaraz wykonać, może przynieść więcej złego niż dobrego.