3/29/2014

Na początku był chaos... i tak już zostało.

Tytuł tego tworu pisanego sugerować może, niepodważalnie, że notka dotyczyć będzie czegoś w temacie nieładu, nieporządku, bałaganu, czegoś definitywnie niezorganizowanego, jednak w całej swojej niezorganizowanej naturze wzbudzającego moje zainteresowanie. Przewrotna nieco nazwa wpisu sugeruje, że owe "coś" o czym w notce za parę liter, zaczęło swój byt w chaosie i niezmiennie w tym chaosie pozostaje.

Mowa tutaj o tajskim ruchu ulicznym, tworze, który wydała na świat ojczyzna Tajlandia. Twór ten, według mojej nieco wypaczonej, ale zawsze opinii, jest dzieckiem ze wszech miar upośledzonym, posiadającym na swoim ciele i duszy niezliczoną ilość skaz i blizn porównywalną z ilością zabiegów botoxem Ibisza i jako syn matki Tajlandii (zwany dalej po prostu "synem") powinien otrzymać tytuł najbardziej pokrzywdzonego dziecka tajskiego.

Mogę z całą stanowczością i przekonaniem stwierdzić, że transport w tym kraju, to rzecz, która zadziwia mnie najbardziej i potrafi mnie wprowadzić w zdumienie równie prosto, co w przerażenie. Ale do rzeczy.

Punkt pierwszy: transport towarów.

Zacznę od czegoś co wydaje mi się być bardziej przyziemne czyli transport towarów. Z reguły obostrzenia dotyczące transportu towarów, poza tymi niebezpiecznymi, są dużo mniejsze niż te dotyczące transportu ludzi. Z reguły. W Tajlandii, jeśli nawet jest tak jak to napisałem powyżej, to nie widać tego na ulicach, co oznacza ni mniej, ni więcej niż tyle, że regulacje te i przepisy są o przysłowiowy kant dupy rozbić.

Dajmy na to, przewóz owoców. Prosta sprawa - wydawać by się mogło. Pakujemy wszystko do skrzynek, skrzynki układamy dbając o to, żeby żadna z nich nie wypadał podczas jazdy, kontrolujemy ile ich załadowaliśmy i jazda. Tak to się dzieje normalnie. Ale nie w Tajlandii, tutaj nie jest normalnie. Przewozu towarów takich jak owoce, warzywa, zrębki roślinne itd. dokonuje się w większości wypadków luzem. Tajski rolnik ładuje wszystko na pakę swojego pickupa (który de facto jest bardzo popularnym środkiem transportu z racji tego, że potrafi przewieźć 5-10 osób i pewnie z tonę towaru, choć zarejestrowany jest na 4 osoby i 400-500 kg), często nie dbając o to czy kierowca jadący z tyłu nie dostanie przypadkiem wielkim arbuzem (pół biedy) albo orzechem kokosa (współczuję!). Typowe dla takiego pickupa, który zajmuje się transportem jest jego przeładowanie, nie raz widziałem wyładowany metr ponad poziom kabiny samochód, którego błotniki delikatnie stykały się z kołami podczas jazdy. Ważne, że jedzie!

To samo dzieje się z ciężarówkami. I o ile wyładowanie pickupa nie stwarza moim zdaniem aż tak dużego zagrożenia na placku asfaltu, który u nas nazywa się drogą, o tyle ciężarówka przeładowana tak, że normalnie u nas potrzeba by było trzech, żeby przewieźć taką samą ilość towaru, takie zagrożenie powoduje. Ale co tam, ważne, że jedzie!

Mniejsze ilości towarów przewożone są motorami, które często pracują tutaj jako lokalny środek transportu ładunków o niewielkich gabarytach. Słowo klucz - niewielkich. Do przewiezienia 'niewielkiej' ilości tajskich towarów w Polsce śmiało moglibyśmy na przewóz tego podpisać umowę z PKP Cargo. Serio. Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy na motorze ledwie widać motocyklistę. I nie dlatego, że jest niski, wątły i w ogóle cienia nie rzuca. Nie. Dlatego, że obładowany jest pudłami, workami i reklamówkami. Motocyklista prowadzi motor jedną ręką, bo w drugiej trzyma 'bagaż', ilość możliwych ruchów nogami została ograniczona do minimum poprzez zapełnienie pustych przestrzeni przesyłkami. Motocyklista rusza tylko stopą, bo ma tam pedał zmiany biegów, to wystarcza, żeby się przemieszczać.

Często motor posiada dołączony do lewej strony wózek, który pomaga przewozić towar lub też, co zdarza się częściej stanowi mobilne stanowisko do sprzedawania czegokolwiek. W przypadku gdy wózek zostaje mianowany mobilnym stanowiskiem sklepowym, często posiada na swojej ramie zabudowaną kuchenkę, ladę oraz wystawę, z której właściciel serwuje różne specjały, wszelkiej maści i gabarytów, wszelkich smaków i zapachów. Najczęściej oczywiście przewozi się także jedenastokilogramową butlę z propanem - butanem, która mogłaby stanowić na ulicy środek ataku terrorystycznego, ale to nieważne. Ważne, że naleśniki ciepłe. To ile można załadować na taki wózek opisałem w jednej z poprzednich notek, ale ciągle się zaskakuję, gdy widzę te małe motorki przewożące taką ilość staffu i wtedy zastanawiam się - ile taki motor może? Czy moja bordowa strzała też jest taka harda? Raczej nie będę miał możliwości tego sprawdzić. Chyba, że otworzę własny kram i będę sprzedawał. Pieczarki czy coś. Nie, pieczarki to zły pomysł. Wymyślę coś lepszego, ale później.

Punkt drugi: Transport ciał

Obostrzenia dotyczące transportu ludzi prawdopodobnie są tutaj także w głębokim, publicznym poważaniu. Ale od początku. Kiedy obywatel Tajlandii zamierza wykonać transport swojego ciała z punktu A do punktu B, zazwyczaj bez celu, jedzie, żeby się przewietrzyć do wyboru ma kilka środków transportu, o których też już była mowa, ale które pozwolę sobie przypomnieć wraz z krótkim opisem, który może przydać się w dalszej części. Do dzieła zatem:

Nr 1 - samochód osobowy, ale nie taki zwykły samochód osobowy. Tutejszy pojazd mechaniczny o 4 kołach nie może być zwykłym pojazdem, bo byłby zwykły. A jesteśmy w Tajlandii, tutaj wszystko jest 'osom i emejzin' Tajski samochód osobowy to zazwyczaj Toyota (Vios, Hillux, Commuter, Fortuner) albo Isuzu (D-Max). Te marki w zasadzie mogłyby zdominować rynek samochodów w Tajlandii, ale pech chciał, że Honda też pomyślała, że może coś wciśnie tajskiemu narodowi i czasami widzimy na ulicach Hondę. Tudzież Mazdę.

Samochód osobowy w Tajlandii koniecznie musi być obniżony, jeżeli to standardowy sedan albo niesamowicie podwyższony w przypadku gdy jest SUVem lub pickupem. Obowiązkowo musi posiadać spojler tylny, szerokie zderzaki, spojlery boczne, wielkie felgi z rantem, które pewnie dorównują wartością bryce, która się na nich toczy, no i rzadziej neony, oszałamiający sprzęt grający, z basem powodującym skręt kiszek podczas użytkowania na 20%. Pierwszy raz widziałem tutaj pojazdy rodem z "Szybcy i wściekli", podświetlone, z dwoma tuzinami głośników na pace. Cholera mógłbym o tym pisać jeszcze z tydzień pewnie!

Nr 2 - sokowirówka. Jeżeli nie posiada się Toyoty tudzież Isuzu to do wyboru ma się Hondę, Yamahę tudzież Suzuki. Dumnie brzmiące nazwy producentów motorów lub tego co do miana motoru pretenduje. Dlatego z braku samochodu tajski obywatel wybiera motor, który szereg zalet posiada i ogólnie przyjemny jest, gdy jedziesz przez drogowy busz azjatyckiego miasta.

"Must have'em" w kategorii motocykl jest ostatnio sokowirówka ze stajni Hondy o duuuuumnej nazwie "Scoopy". Zazwyczaj w cukierkowych barwach, motor o owalnych kształtach, oklejony postaciami z azjatyckich anime (nie wiem czy nie nawet "Czarodziejkami z księżyca"). Niezależnie od płci, motor jest tutaj ostatnim krzykiem mody, drogowy Luis Vuitton w Songkhla.

Numer 3 - tuk tuk. Pickup, ale taki osobowy. Usuniętą ma tylną burtę, zazwyczaj posiada sufit, w którym wbudowane jest z tuzin głośników, kolorowe lampki itd., które wieczorem zmieniają śmieszny, dosłownie śmieszny pojazd w jeżdżącą imprezę. Jadąc na piwko z przyjaciółmi możesz delektować się tajską muzyką rozrywkową płynącą z sufitu w blasku kolorowych lampek led. Co lepsze wersje tuk tuka, zrobione z pickupów większych i bardziej pojemnych posiadają na swoim wyposażeniu także świecącą kulę, obrotowe światła. Istne Manieczki. Podróż tuk tukiem z racji, że jest to transport masowy jest tania i to chyba jedyna jej zaleta. Jazda rozklekotanym pojazdem, często mocno przeładowanym, bo przecież na limity towarów i osób nikt tutaj uwagi nie zwraca, nie należy do największych przyjemności. No, chyba, że ktoś ma wypaczone pojęcie przyjemności.

Numer 4 - autobus. To chyba najciekawsze pojazdy. Wszystkie autobusy, mają sportowe wydechy (czyt. wielką stalową rurę zamiast tłumika). Każdy z nich jest kolorowy, pomalowany w motywy bajkowe, czasami na autobusie narysowane są scenki. Musi być kolorowo, inaczej to nie jest autobus. Ogólne wrażenie wizualne bardzo pozytywne. Dźwiękowe już średnio. Autobus ze 'sportowym wydechem' imituje dźwięk bombardowania.

Po wyborze transportu Taj rusza w drogę. I tu zaczyna się kosmos. Brytyjczycy urzędowali tutaj dosyć dawno temu, ale że to naród, który lubi wpływać na inne narody, wpłynęli także na naród Tajlandczyków. W najgorszy z możliwych sposobów. Przywieźli im ruch lewostronny i zostawili na pastwę losu. "Niech się dzieje, my stąd spadamy" - Brytyjczycy.

Tajlandczycy opanowali ruch lewostronny, ale postanowili go trochę udoskonalić. O ile normalnie przy ruchu lewostronnym skręt w lewo na czerwonym świetle to sprawa niedozwolona bez tzw. strzałki, no bo przecież o to chodzi w czerwonym świetle, o tyle tutaj skręt na czerwonym świetle w lewo jest obowiązkiem. Nie jedziesz na czerwonym? Śpiewaj mój klaksonie! Nie możesz zasygnalizować, że zamierzasz skierować swój pojazd w lewo i nie uczynić tego natychmiast. Musisz ruszać w chwili włączenia kierunkowskazu. Jest coś jeszcze - włączasz kierunkowskaz? Wpisz sobie to w CV! Jesteś prawdopodobnie na marginesie społeczeństwa. To także oznacza, że ja jestem tutaj zwykły, bo nie zwykłem ich używać także w Polsce, czego tutaj także nie czynię :)

Ruch w mieście rządzi się swoimi prawami oczywiście. Auta stają dosyć szeroko na światłach, zostawiając pomiędzy dwoma kolejnymi rzędami dość dużą przerwę, aby motocykle mogły płynnie przejeżdżać na przód peletonu, co jest niesamowicie użyteczne i sprawia, że używanie motocykla jest czasowo uzasadnione, a czego nie doświadczymy w Polsce. W przypadku gdy na przód łańcucha pojazdów oczekujących na upragnione zielone lampki wysuwają się motocykle, wiadome jest, że wyjeżdża się poza linię świateł drogowych, co w języku naszym oznacza, że światła są za nami. Skąd wiemy, że możemy jechać, w takim razie? Nie martwcie się motocykliści. Po drugiej stronie skrzyżowania też są światła. Trzeba mieć tylko trochę lepszy wzrok :). I to też jest dobre rozwiązanie!

Ruch poza miastem znam trochę mniej, ponieważ nie poruszałem się o własnych siłach, mam na myśli jako kierowca, poza miastem. Jadąc do pracy jednak przemierzam prawdopodobnie najciekawszy twór autostradopodobny jaki miałem okazję widzieć. Droga rozpoczyna się standardowo, dwupasmówka wychodząca z miasta, na której środku znajduje się pas obsadzony palmami przechodzi płynnie w coś co lokalni nazywają "high way". Ale im dalej od miasta, tym bardziej 'high way' przechodzi w 'wide way' czyli 10-12 metrowy pas asfaltu, na którym nie obowiązują żadne zasady. ŻADNE. Jeszcze raz. ŻADNE. Mój pierwszy dzień w drodze do pracy, kiedy byłem wieziony przez wspomnianą wcześniej Toyotę Commuter zapadł mi w pamięć i pozostanie tam na długo. Pierwszy raz jechałem autostradą, która posiada od 2 do nawet 5 pasów w jedną stronę, choć nie ma na niej żadnej białej linii. Wszystko zmienia się w zależności od potrzeb. Gdy z naprzeciwka nic nie jedzie, wtedy kawałek jezdni, po którym się poruszasz robi za pięć różnych pasów. Jeżeli na tzw. 'czołówkę' leci mały samochód, a Ty jedziesz busem możesz liczyć, że mały samochód wejdzie w interakcję z poboczem, tudzież rowem, a Ty dalej będziesz poruszał się pięciopasmówką. Bo jesteś większy. Gorzej gdy przyjdzie Ci stanąć oko w oko z ciężarówką. Musisz się usunąć, było nie było. Musisz też wziąć pod uwagę, że jechałeś pięciopasmówką, która w ciągu najbliższych 300 metrów musi stać się dwupasmówką. I tutaj się zaczynają schody. Walcz stary! Oczywiście to nie koniec. W ciągu następnych 2-3 kilometrów spotkasz wykop po obu stronach jezdni, który zrobi z niej zwykłą jednokierunkową, ale taką, na której mijają się auta jadące w obu kierunkach. Jak? Nie wiem, nie pytajcie. W międzyczasie na autostradzie pojawi się skrzyżowanie, potem skrzyżowanie ze światłami, a na koniec będziesz na niej mógł zawrócić. Jak odróżnić autostradę od drogi? Znów. Nie wiem!

Nawet w przypadku, gdy autostrada wygląda na w miarę cywilizowaną i są na niej linie, pas oddzielający przeciwne kierunki jazdy to nie znaczy to, że trzeba respektować przepisy. Normą jest wyprzedzanie właśnie na 'pasie zieleni', który tutaj jest po prostu żółtą strefą martwą, nagminna jazda prawą stroną, pomimo tego, że przez następne 10 km nikogo nie ma na lewym pasie i inni muszą Cię wyprzedzać lewą stroną! I o dziwo, nikt się nie denerwuje, a przynajmniej tego nie zaobserwowałem. Szczęśliwie tajski naród ogarnia swój drogowy busz, szczęśliwie dla mnie, bo nie muszę na nowo edukować się z jazdy samochodem w miejscu, które prawdopodobnie jest jednym z najtrudniejszych miejsc do nauki. Dlatego też podziwiam tutejszych kierowców. Wyrazy uznania. Cieszę się, że jak do tej pory bezproblemowo udaje mi się docierać do pracy i za to chciałbym im podziękować.

Powoli zbliżam się do końca, co mnie też trochę cieszy. Bardzo długo zabierałem się za napisanie tej notki, ale chciałem, żeby była dopracowana i zawierała wszystkie kluczowe elementy. Mam nadzieję, że udało mi się oddać klimat ruchu drogowego, interesującego i przerażającego zarazem. Ruchu drogowego, w którym malutki motocykl dyktuje zasady, a wielkie pickupy sprawiają wrażenie tych 'maluśkich' na drodze.

Jeszcze jedna rzecz odnośnie transportu ludzi. Ludzie w miejscu mojej pracy dojeżdżają do niej ciężarówkami. Pakowani jak sardynki w puszce, obrazek jak z youtube. Mam nadzieję, że kiedyś ukradkiem uda mi się to nagrać i pokazać, bo widok jest wart zobaczenia. Normą jest także przewożenie ludzi na pace, bez siedzeń. Nawet na autostradzie. Ja pewnie oddałbym płyny fizjologiczne przy 120 km/h na pace zdezolowanego jeepa, ale lud tajski jedzie uśmiechnięty, łapiąc między zęby komary i muchy. Aperitif taki.


Pozdrawiam, uczestnik tajskiego ruchu drogowego.