3/17/2014

Z wizytą u braci mniejszych.

Songkhla to chyba idealna mieścina w tym niesamowitym i dziwnym kraju, do której mogłem trafić. Miasto, jak z resztą większość tajskich, jest nieco zaniedbane, pogrążone w tysiącach zapachów, które przeplatają się ze sobą, a dodając do tego tutejsze temperatury otrzymujemy mieszankę dla niektórych wybuchową. Pomimo tego uważam, że mogło być gorzej i po części czerpię radość z tego, że jestem tutaj, a nie np. w Bangkoku. I choć miasto to, podobnie jak tajska stolica nigdy nie zasypia, to jednak mam wrażenie, że życie tutaj płynie nieco wolniej.

Zzwarta i bardzo niska zabudowa, powoduje, że stutysięczne miasto sprawia wrażenie dużo większego. Położone jest nad morzem, ale nie jest typowym nadmorskim kurortem. Nie ma turystów, kebabów, jagodzianek, lodów na patyku i wszelkiego tego typu towaru. Przyznaję, poniosło mnie z tymi jagodziankami. Nie powinienem ich się tutaj spodziewać, choć chciałbym ("żono, żono namów męża, jagodzianka wskrzesi węża"). Fakt jest jednak faktem - nie ma jagodzianek jak i turystów. Uprzedzając pytania - nie wiem dlaczego. Woda morska bardzo ciepła, fale jak na Bałtyku, subtelny ciepły wiatr - warunki wydawać by się mogło idealne, żeby poświęcić parę chwil na kąpiel. Jednego nie jednak nie napisałem. Tutejsza ludność (zwana dalej "tubylcami") ma w głębokim poważaniu czystość plaży. Dlatego normalnym obrazem jest recykling butelek plastikowych, styropianowych opakowań po posiłkach, papierków po słodyczach w falach morza zatoki tajlandzkiej. Dziwne to, ale widziałem i w Polsce (wtajemniczeni wiedzą gdzie).

Sztandarem plaży w Songkhla jest Samila Beach, zatoka, w której umiejscowione są tradycyjne, nadmorskie, tajskie bary, w których można zarówno coś zjeść jak i wypić w cieniu palmy delektując się szumem morza. Samila Beach jest tym zadbanym fragmentem plaży, o który tubylcy dbają, gdyż ma być to ich wizytówka na świat. Pytanie tylko, na który?

Nieopodal Samila Beach znajduje się moim zdaniem najciekawsze miejsce w całej miejscowości. Lubię oglądać miejsca zabytkowe, nietypowe, takie, których nie widuję na codzień, ale zdecydowanie większą przyjemność przynoszą rzeczy żywe, dynamiczne i zmieniające się.

Z 10 minut drogi motorem od mojego obecnego miejsca zamieszkania, podążając przez wspomniane wcześniej Samila Beach, znajduje się Monkey Mountain. Nazwa dla przyjezdnych (Farangów). Po tubylskiemu będzie - Kao Tang Kuwan. Wzgórze znajduje się w północnej części miasta, tuż przed "wejściem" półwyspu do morza. Fenomen Małpiej Góry widać dobitnie popołudniami. Gdy południowe słońce zaczyna górować nad miastem, a temperatury sięgają dziennych zenitów grupa, bardzo liczna, żyjących na wolności, dzikich praprzodków człowieka tzw. małp, które swoją normalną egzystencję prowadzą na zboczach wzgórza chowając się w liściach porastających górę drzew, przemieszcza się do podnóża wzniesienia, bo jeść coś trzeba. Nikt normalny nie opuszcza w upalny dzień zacienionego miejsca, gdzie dodatkowo można znaleźć odrobinę ciszy i spokoju. Małpy jednak to robią. Schodzą ze szczytu celem pożywienia się. A, że nasi mniejsi bracia to istoty całkiem mądre i okrzesane, plus mają trochę cech, które u ludzi są zdecydowanie bardziej widoczne to korzystają.

Tubylcy każdego dnia przybywają w okolice podnóża góry żeby głodomory nakarmić. Na miejscu można kupić małe tajskie banany i podroczyć trochę naszych mniejszych braci. Trzeba jednak uważać. Pomimo całej swojej niewinności nasi mniejsi bracia są od nas dużo zwinniejsi i na dodatek dużo bardziej ciekawi świata. Trzymając w ręku telefon komórkowy czy też aparat fotograficzny lepiej robić to bardzo mocno, bo może zdarzyć się tak, że mały, owłosiony człekokształtny stwór zechce cyknąć sobie "selfie" czyt. samojebkę naszym sprzęciwem. Pół biedy jak będzie chciał tylko fotkę i parę "Lubie to!" na małpim fejsiku (o ile takowy istnieje) i zwróci nam naszą własność, w podziękowaniu oczekując banana. Gorzej, co podobno zdarza się częściej, jak nasz mały przyjaciel postanowi zanieść aparat w najwyższe miejsce, w które zdoła wejść. Wtedy możemy pomyśleć o zakupie nowego, a stary należy zostawić niezbyt rosłym gorylom, niech sobie strzelają "selfie".

Wiadomo, że nie wszystko jest takie kolorowe i piękne. Góra Małpiszonów także taka piękna nie jest. Mam wrażenie, że małpy niejako pracują na swoje jedzenie, muszą zejść z góry, zadawać się z ludźmi (dla przyjemności na pewno tego nie robią) i na dodatek zrobić show, dzięki któremu otrzymają upragnionego banana. :) Jest jednak pewien minus. "Happy hours" na chleb tostowy, który także się w tej okolicy przewija dosyć często podłapały gołębie. Nie należę do sympatyków gołębi, od razu zaznaczę. Ich target skupia się na chlebie tostowym. Nie mają w zamiarach zrobić show (chyba, że jest nim to kiwanie łbami w rytm tuptania), nie mają w zamiarach jakkolwiek integrować się z "chlebodawcami". One po prostu chcą się nażreć.

To tyle jeśli chodzi o minusy, wracam do plusów. Monkey Mountain z racji tego, że jest górą to góruje. Nad miastem. Na szczyt można dostać się dwojako - kolejką tzw. "hill lift" albo od zachodniej strony po schodach. Wyprawa kolejką choć zautomatyzowana to trwa około 2 razy dłużej niż piesza wędrówka na ten niezbyt wysoki szczyt z uwagi na konieczność spędzenia czasu w kolejkach, kupno biletu i lichą jakość samej "windy". Na szczycie góry, oprócz wyśmienitych widoków na każdą stronę miasta znajdziemy miejsce kultu buddy oraz tzw. "love locks" szeroko znane także w Polsce, gdzie zakochani przypinają kłódki z dzwonkami na znak miłości. Sweet. Wędrówka piesza zajmuje około 15 minut w dobrym tempie, ale po niej na szczycie trzeba odpocząć, bo marsz po schodach w takiej temperaturze to niełatwa sprawa.

I chyba najlepszy obrazek z tej wizyty: 



Poniżej kilka zdjęć z tego interesującego miejsca.