Historia zaczyna się niecałe dwa tygodnie temu, a powodem
jej powstania jest spraw i problemów różnorakich kilka. Seulska egzystencja
mojej skromnej osoby nie napawa optymizmem w terminach poniedziałek - piątek
każdego tygodnia jaki kalendarz raczył zaserwować w ciągu roku. Dlaczego tak
jest? Ano dlatego, że Seul, jak powszechnie wiadomo i powszechnie przyjmują
tutaj, jest mekką korków drogowych. I
pomimo, że rekord Guinessa w długości korka drogowego nie należy do Seulu
(niedawno przejęło go Sao Paulo - ponad 300 km, wyobraźcie sobie, że stoicie w
korku tuż za wylotem z Wrocławia, a celem waszej podróży jest podwarszawski
Pruszków, bo ot postanowiliście odwiedzić Masę:), to myślę, że owe miasto,
chociaż posiada bardzo rozwiniętą infrastrukturę zarówno drogową jak i kolejową,
plasuje się w ścisłej czołówce jeśli chodzi o najniższe prędkości poruszania
się pojazdem samochodowym w godzinach tzw. "szczytu" czyli od godziny
0:00 do godziny 23:59. Dziwne? Nie! W Seulu szczyt na drodze jest zawsze :)
Jak już wcześniej przyszło mi się żalić, tak teraz pozwolę
sobie to powtórzyć, iż moja codzienna droga do pracy to w zależności od kilku
zmiennych (obecność opadów wszelakich, natężenie ruchu, ilość osób chcących
sobie podłubać w nosie stojąc na sześciopasmowej drodze itd.) od 75 minut do
nawet minut 120. I mogę z całą stanowczością powiedzieć, że nie byłbym sobą,
gdybym obecny i zastany tuż po moim przyjeździe stan rzeczy zaakceptował. Co
to, to nie. W tym momencie trafiamy do sedna niniejszego wpisu, a mianowicie do
procesu, który postanowiłem przeprowadzić wraz z kolegą, co by podnieść lekko
poziom naszej marnej (może nie do końca, ale na pewno skomplikowanej),
koreańskiej egzystencji.
Mniej więcej dwa tygodnie temu więc postanowiliśmy poszukać wymarzonego
lokum nieco bliżej naszego wspaniałego miejsca pracy, co by zaoszczędzić parę
minut z tych około czterech godzin spędzanych codziennie w firmowym dyliżansie,
komunikacją zbiorową będącym. Z racji tego, że praca jest jaka jest , a ilość
czasu wolnego w pracy graniczy z czasem wpisywanym w grafiku, mogliśmy
bezgranicznie poświęcić się zadaniu, które sami sobie wyznaczyliśmy. Tak oto
rozpoczyna się historia "Poszukiwania lokum w Korei".
Wynajem mieszkania w Korei, kiedy jest się obcokrajowcem nie
jest sprawą z gatunku tych "najłatwiejszych". Szczególnie w
przypadku, gdy większość "uzgodnień" (cokolwiek autor miał na myśli)
próbuje załatwiać się przez Internet lub telefon. W tym momencie zaczyna się
moja znajomość z człowiekiem o danych osobowych Yb Cho. Człowiekiem jak się
później okazało bardzo przyjaznym, ale też bardzo specyficznym. Dlatego od
początku znajomości z p.Cho wiedziałem, że sympatii i wzajemnej życzliwości nie
będziemy sobie żałować, bo czego człowiek nie robi dla dobra
"byznesu".
Uzyskanie wymarzonego lokalu rozpocząłem więc tam gdzie
rozpoczynam większość rzeczy, jeżeli jakąkolwiek kwestię lub sprawę zamierzam
doprowadzić w tym pięknym kraju do końca czyli w Internecie. Przeczesując
czeluści sieci www, docierając do jednego i drugiego końca udało mi się
odnaleźć agencję mieszkaniową o wdzięcznej nazwie "Star Realty",
która należała do Koreańczyka wymienionego kilka linijek wyżej. Normalnie
apartament, jakakolwiek nieruchomość nie kryje się pod tą nazwą, w Korei to
sprawa bardzo droga. Kto by się jednak przejmował skoro "firma
płaci". Polak na emigracji wykazuje jednak zdroworozsądkowe
zainteresowanie finansami i jak się okazało ja też takowe wykazałem. Z wszystkich jednak zalet znalezionego u pana
Cho "apartamentu" do największych należy zaliczyć odległość owego
mieszkania od miejsca pracy, co tutaj było czynnikiem kluczowym oraz cenę, bo
Polak zagramanicę jedzie trzepać piniądz, a nie tam się w luksusach tarzać.
Jakby jednak źle nie było, średni standard
w Korei to i tak standard wyższy o dwa szczeble na drabince od polskiego. Biorąc
pod uwagę stronę finansową owego przedsięwzięcia okazało się także, iż
apartament oferowany przez "Star Realty" jest około 3 razy tańszy od
obecnie posiadanego lokum w Seulu, więc zdroworozsądkowe myślenie nie pozwalało
zaprzepaścić takiej szansy. Same zalety! Wypadało się tylko skontaktować z C i
zapytać o szczegóły najmu.
Rozpocząłem wymianę maili i telefonów z obywatelem Korei,
który okazał się być byłym marynarzem i znał "Gdanck" (czyt. Gdańsk),
bo kiedyś tam kotwicę z łodzi do Bałtyku rzucił. Na serio. 20 lat temu Cho
zawitał kontenerowcem do Gdańska, a potem postanowił zostać rekinem finansjery
poświęcając się bezgraniczne handlowi nieruchomościami.
Mieszkania w Korei, z racji obecności bańki spekulacyjnej na
rynku nieruchomości (tej samej, która pogrążyła USA, a która zapewne już
niedługo pogrąży Koreę Południową) należą
do tych z serii "kurewsko drogie". Jeśli chodzi o wynajem to
może nie jest on jakoś przesadnie drogi, bo mieszkanie w konglomeracji
seulskiej, na naszych warunkach, kosztuje około 2,5 tys. zł miesięcznie za
całkiem przyzwoitą kawalerkę. Gdzie jest zatem haczyk? Kaucja. Przyzwyczaiłem
się, że właściciel danej nieruchomości przy wynajmie żąda depozytu w wysokości
1-2 miesięcznego czynszu celem zabezpieczenia nieruchomości na możliwość wystąpienia przyszłych szkód,
które jak wiadomo "się zdarzają". Nie tutaj, zapomnij o
dwumiesięcznej kaucji. Klasyczny depozyt za kawalerkę, którą mieliśmy zamiar
wynająć u Cho, wynosi około 30 tys. zł czyli około 10 milonów wonów koreańskich.
Tak. 30 tys.! I nie jest to najwyższa cena. Kaucje za luksusowe, 200-metrowe
apartamenty dochodzą do 300 tys. zł. Prawdę mówiąc można za to kupić tutaj
kawalerkę :). Chore, ale co tam, witamy w Korei.
W/w Cho poinformował mnie w odpowiedzi na pierwszego,
zaczepnego maila, iż wynajem krótkoterminowy jest możliwy tylko w przypadku,
gdy płacimy za niego z góry tj. czynsz za pół roku z góry, kaucja, wszelkie
opłaty. Nie ma problemu. Firma płaci. Po kilku następnych wiadomościach udało
nam się ustalić termin i miejsce spotkania z mitycznym panem Cho, który
marynarzem był, a postanowił zostać magnatem na rynku nieruchomości w mieście
Incheon. Zaryzykuję, pomyślałem, może nie pożałuję.
Pierwsze wrażenie ze spotkania z Cho? "Kurde, całkiem
spoko gość". Nie myliłem się, okazał się niebywale w porządku, ale z
jednym "ale". Zawsze tak jest. Nic nie może być perfekcyjne, bo by
się przyroda zbuntowała. Co było nie tak z panem Cho? Dynamika działania. W
każdym momencie, w którym Cho potrzebował użyć swojego smartfona lub też
komputera wszystko szło niebywale szybko. Gorzej, gdy trzeba było zapisać coś
na kartce. Wtedy Cho jakby wpadał w letarg, przechodził w tryb
"Standby". Pierwsze spotkanie, celem omówienia wstępnych, podkreślam
jeszcze raz - wstępnych szczegółów wynajmu i obejrzenia mieszkania zajęło ponad
4 godziny. Wiedziałem, że dynamitem pan Cho nie jest, ale to była lekka
przesada.
Muszę przyznać, że wykazałem się niebywałą odwagą i
odzyskałem trochę wiarę w ludzkość. Koreańsko - incheoński pośrednik,
przedstawiony wcześniej jako "pan Cho" przedstawił warunki najmu, dał
się lekko "znegocjować" więc należało przejść do konkretów. Jednym z
nich było wpłacenie zaliczki, która w każdej szerokości i długości
geograficznej jest uważana za element niezbędny do złożenia podpisu pod
kontraktem. Tyle, że tutaj owego podpisu miało nie być, bo było nie było czasu
na odwiedzanie pana Cho i spędzanie w jego biurze czterech godzin dziennie nie
mieliśmy, dlatego wbudowanie pierwszego kamienia węgielnego pod umowę z nieruchomościowym
Guzowatym Incheonu podpisaliśmy na tzw. klasyczny, polski "ryj".
Przesłałem zatem 1000 zielonych amerykańskich na konto nieznajomej mi osoby (bo
owe konto nie należy do Cho), w obcym kraju, nie mając ani jednego podpisu.
Teoria był następująca i dobrze wszystkim znana - kto nie ryzykuje ten nie ma.
Przynajmniej tak twierdził kumpel. Zaryzykowaliśmy. Klasyczne Polaczki.
Machina przyspieszyła jeszcze bardziej . Wymiana wiadomości
także. Komplikacje zaczęły się w momencie, gdy okazało się, że apartament jest
nieumeblowany i nie do końca zdigitalizowany, co znaczy, że nie ma w nim
podłączenia do Internetu, co de facto wydało mi się kurwa nieprawdopodobne. Nie
tutaj, to jest niemożliwe - pomyślałem. Myliłem się, znowu się myliłem.
Cho znowu okazał się, może nie do końca dynamicznym, ale
jednak człowiekiem, który pewne sprawy w swoim kraju potrafi doprowadzić do
końca i zaoferował wynajem mebli. W sumie z czymś takim spotykam się chyba po
raz pierwszy. Można sobie wypożyczyć co się chce. Łóżko, krzesło, pufę,
mikrofalówkę itd. Dokonaliśmy rezerwacji mebli, które dla nas wydawały się
niezbędne, a Cho załatwił także zdigitalizowanie naszego apartamentu i
podłączenie nam mega - super - hiper łącza za turbo - niską cenę. Złoto nie
człowiek.
Dziś z Cho spotkałem się ponownie, bo okazało się, że trzeba
za wynajem wymienionych wcześniej rzeczy i za ich rezerwację zapłacić z góry,
jeśli chce się je mieć pewne, bo w przeciwnym przypadku, ktoś może nasze
"king size bed" wypożyczyć i spać przyjdzie na sianie albo karimacie.
Drugie spotkanie z Cho zajęło kolejne 3 godziny chociaż mieliśmy tylko
przekazać pieniądze za wynajem wyposażenia i nic więcej. Ale przynajmniej
poczęstowali kawą mrożoną, to jakoś się odbiło pozytywnie.
Na razie cała farsa związana z wynajmem mieszkania wygląda
tak - niezbyt znany mi facet z Korei, podobno jakaś szycha na rynku
nieruchomości lokalnie, były marynarz posiada około 10 tys. zł w walutach
różnorakich, które należą do mnie i mojego kumpla. Ja i mój kolega posiadamy za
to dwa kwity napisane na kolanie, które stanowić mają potwierdzenie tego, że
Cho hajs przytulił.
I tutaj puenta. Dlaczego odzyskałem wiarę w ludzkość?
Jeszcze się to okaże, ale mam wrażenie, że człowiek mnie nie oszuka, dlatego,
że wykazuje duże zainteresowanie sprawą, utrzymuje kontakt i na dodatek nie
sprzedaje żadnej ściemy. Mówi jak sprawy się mają. Albo płacisz Pan depozyt
albo Pan spierdalasz. I koniec. Dlatego odzyskałem wiarę w ludzkość. Pomimo
tego, że Koreańczycy sami w sobie nie przypadli mi do gustu, są jakby neutralni
(czasami może trochę zbyt wkurwiający z tym swoim nieograniczonym spokojem
ducha), to wysoce cenię ich za to, że nie potrafią oszukiwać. Potrafią
sprzedawać drobne kłamstewka na każdym kroku, ale nie potrafią oszukiwać. Coś
strzeże ich przed oszukaniem drugiego człowieka, nieważne czy to Koreańczyk czy
ktoś spoza Korei.
I tutaj zakończę. Zobaczę czy sprawa mojego nowego lokum
dosięgnie szczęśliwego końca czy przyjdzie mi moją teorię zweryfikować, ale na
dzień dzisiejszy powoli odzyskuję wiarę w ludzkość :)
Peace.