8/04/2015

Wyspa uciekającej wody





Często mam tak, że gdy już znudzony jestem codzienną monotonią życia, codziennym wstawaniem, codziennym wykonywaniem różnych, ale często powtarzających się rzeczy chciałbym kupić bilet i choćby jutro wylecieć. Kto regularnie odwiedza i czytuje wypociny na tym blogu wie już na pewno z długiej opowieści o filipińskich wojażach, że właśnie tak zrobiłem. Nie był to jednak jedyny tego typu wypad w mojej dotychczasowej historii. Filipiny to historie mniej odległe, a do tych najbardziej odległych związanych z moim przemieszczaniem się po Azji w roku ubiegłym postaram się wrócić w tym poście.

Był to trochę nieprzewidywany i nieplanowany prezent urodzinowy. Przebywałem w Tajlandii, tłukłem głową w ścianę zderzając się z codziennym upałem i stuprocentową wilgotnością tajskiego wschodniego wybrzeża, o którym było na łamach tego bloga już kilka razy i do którego bardzo lubię wrócić z uwagi na to, że było to miejsce, w którym najwięcej mi pasowało – tak to nazwijmy. Mili ludzie, niesamowite jedzenie, jeszcze bardziej niesamowity klimat (choć także bardzo uciążliwy), szczególnie w momencie, w którym tam byłem gdyż były to najbardziej słoneczne miesiące w roku. Nieprzewidywalność tego wyjazdu polegała na tym, że tak jak w przypadku Filipin, tak i tym razem dowiedziałem się o tym, że jest szansa wyrwać się na dłuższą chwilę, gdzieś dalej niż do miasta oddalonego o 40km, kilka dni przed wylotem.  Nie myśląc jednak długo przewertowałem strony Air Asia, korzystając z dobrodziejstw azjatyckiego przewoźnika i mnogości połączeń postanowiłem, że na krótki tygodniowy urlop skieruję swoje ciało na Bali. Nie na bale, drewniane za miastem, tylko na Bali, indonezyjską wyspę urzekającą architekturą, plażami, kulturową i środowiskiem naturalnym wypakowanym do granic możliwości przeróżną roślinnością, wysokimi na kilka metrów falami, niesamowitym widokiem podczas wieczornego odpływu i workiem innych, godnych pozazdroszczenia rzeczy.

Niebywałą zaletą miejsca, w którym przyszło mi mieszkać w Tajlandii była bliskość portu lotniczego, z którego mogłem się za grosze udać w kierunku Kuala Lumpur i słynnego wśród podróżników portu KLIA2 (Kuala Lumpur International Airport, terminal 2), z którego latają samoloty azjatyckiego „Ryanair’a”. Jako, że jest to największa baza tego przewoźnika mnogość połączeń jest oszałamiająca. Za niewielkie kwoty w malezyjskich ringittach można polecieć naprawdę do wielu przedziwnych miejsc jak np. Wietnam, tajskie rajskie wyspy czy Bali, które wybrałem.

Wiedząc, że urlop będzie krótki jak zwykle w takim wypadku wrzuciłem do plecaka odrobinę bielizny na zmianę, kąpielówki, podstawowe kosmetyki i udałem się w podróż. Z dwudniowym przystankiem w Kuala Lumpur, które urzeka klimatem wyznaczanym blaskiem bliźniaczych wież Petronas Twin Towers dotarłem na Bali. Mimo, że było to ponad rok temu pamiętam, iż pierwsza rzecz, która mnie uderzyła to harmonogram lotów tanich linii lotniczych. Niezależnie od miejsca – czy to Europa czy Azja samoloty stratują zazwyczaj o godzinach, o których ja zwykłem mawiać „nieludzkie”. Tak też samo było w przypadku mojej podróży z Kuala Lumpur na Bali. Spędziłem kilka godzin na lotnisku dyskutując z wieloma ludźmi z różnych części świata stwierdzając, że Bali należy do tych popularnych kierunków podróży. Praktycznie, co trzecia osoba albo tam leciała, albo z niego wracała.

Lądowanie na indonezyjskiej rajskiej wyspie, jak zwykli ją namawiać pismacy w kolorowych przewodnikach przypadło mi właśnie na niezbyt przystępną porę tj. 2: 30 w nocy. Będąc po całodniowych wojażach związanych ze zwiedzaniem Kuala Lumpur (chciałem uszczknąć jeszcze troszkę z tego miasta) oraz po podróży na Bali, która pomimo bliskości jednego do drugiego zajmuje ponad 3 godziny byłem nieco zmęczony podróżą. Oczywiście miałem go dość tylko do rana. Wylądowałem, zobaczyłem lotnisko i się sowicie przeraziłem. Lotnisko w Denpasaar to nie jest wymuskany do granic możliwości port w Bangkogu tudzież piękne lotnisko Seul – Incheon. Denpasaar to hangar, może taki trochę większy, który obsługuje relatywnie dużą ilość turystów. Duszny w nocy, zatłoczony, z masą uzbrojonych ochroniarzy, policjantów i cholera wie jakich jeszcze typów, którym ktoś w kraju pozwolił nosić broń. To co uderzyło mnie najbardziej, to ostrzeżenia przed pokonaniem lotniska, że całkowicie zabronione jest wwożenie narkotyków, szmuglowanie i wszelkiego tego typu przestępstwa, za które grożą niesamowicie wielkie kary.

Walutą na Bali jest indonezyjska rupia.  Nie trzeba daleko szukać –fraza w google i znajdziesz. Problem polega też na tym, że jak wpiszesz w wyszukiwarce „1IDR to PLN” otrzymasz coś takiego jako pierwszą odpowiedź we wspaniałej wujko-googlowej rameczce: 0.000280686522 Polish zloty. Co to oznacza na nasze? Że rupia indonezyjska jest zupełnie bezwartościowa w porównaniu do naszego , także niezbyt wartościowego złotego. Nie ukrywam, że byłem kiedyś dobry z matmy, ciągle mam jakieś jeszcze pozostałości po tym, co nazywamy umiejętnością szybkiego liczenia w pamięci. Wizyta na Bali z uwagi na wymienione powyżej cyferki stanowiła, więc dla mojej nieco już wymęczonej głowy niesamowity wysiłek. Dlaczego? Ano, dlatego, że pierwsze, z czym się spotkałem to taksówka z lotniska. Ok, nie liczyłem na to, że złapię autobus o 2: 30 w nocy, więc udałem się bezpośrednio do miejsca, w którym ową taksówkę miałem możliwość zamówić. Podchodzę, z angielska rzucam, że potrzebuję taksówki do tego i tego hotelu. Bez słowa dostaję karteczkę z jakąś literą, bodajże „Y” i polecenie, aby udać się w tym i tym kierunku. Hangar na lotnisku Denpasaar jest trochę jak szklarnia – przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Nagrzewa się w dzień, żeby w nocy trzymać ciepło. I trzyma zupełnie. Przyleciałem z Tajlandii, która o tej porze roku także nie należy do najzimniejszych, a jednak po 15 minutach byłem kompletnie zlany potem, bo o klimatyzacji należy zapomnieć – to zbyt kosztowne i zbyt burżuazyjne. Spojrzałem, więc spocony doszczętnie na swój bilecik i postanowiłem zapytać, co oznacza owe „Y” na skrawku papieru wyrwanego z dziwnego bloczku w języku indonezyjskim. Pokazano mi palcem tablicę, na której widnieją stawki za jakieś dziwne strefy. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że taksówka kosztuje 120 tys. Złapałem się za głowę i zacząłem się zastanawiać czy ktoś nie próbuje mnie zrobić w przysłowiowego „konia”. Słyszałem o takich historiach w telewizji, że za różne małe rzeczy płaci się pół kilograma waluty jak gdzieś w Afryce, ale nie sądziłem, że kiedykolwiek sam na to natrafię. Oczywiście zabezpieczyłem się na wypadek płatności i zakupiłem walutę w Kuala Lumpur, które było nieco bardziej cywilizowane, ale będąc tam nie przywiązywałem wagi do tego ile waluty potrzeba, żeby kupić piwo na miejscu przeznaczenia. Okazało się, że potrzeba bardzo dużo. Bardzo dużo.

Przemierzając nocą w taksówce ulice Kuty, bo to było moje miejsce docelowe na Bali miałem wrażenie, że to jakiś trzeci świat. Zatłoczone ulice, nawet w nocy, nocne kluby, typy spod ciemnej gwiazdy, a wszystko bez oświetlenia ulic, tylko w świetle okien oraz świateł samochodów. Przeżyłem chwile grozy.  Jak się wtedy okazało - ostatnie. Wtedy jednak w mojej głowie powstało kilka wątpliwości. Może nie na to Bali, co trzeba doleciałem? Szczególnie, że kilka tygodni wcześniej zaginął samolot i po dziś dzień nikt go nie odnalazł. Może mój wylądował w tym samym miejscu, w którym wylądował tamten, o ile w ogóle gdziekolwiek wylądował? No cóż, w głowie miałem wiele scenariuszy i żaden z nich na tamtą chwilę nie wydawał mi się, chociaż by zahaczać o słowa z gatunku „pozytywny”.  Parę miesięcy później lądując na Filipinach wiedziałem już, że nie możesz sugerować się pierwszym wrażeniem, ale zanim na Filipiny dotarłem jak już mówiłem, przeżyłem niesamowitą przygodę spędzając 4 błogie dni na rajskiej wyspie, będącej obiektem westchnień wielu turystów.

Historie hotelowe w takich miejscach to zawsze ciekawa rzecz. Wybierając hotel w takim miejscu nie wolno kierować się ceną. Tego też nauczył mnie ten wyjazd. Poszczególne standardy hoteli w tej samej klasie cenowej (nie mówimy tu o gwiazdkach) mogą się od siebie znacząco różnić. Doświadczyłem tego organoleptycznie, kiedy wysiadając z taksówki ujrzałem „Warung Coco” z taniego neonu i pijanego recepcjonistę, który spał przy otwartej bramie na teren hotelu. Pomyślałem, że to może nie jest najlepszy pomysł i po pierwszej nocy uprzejmie podziękowałem obsłudze, tym bardziej, że hotel znajdował się jak się później okazało w niezbyt interesującej części wyspy. Całe szczęście, że udało mi się zapakować stamtąd tak szybko i przenieść się do miejsca, o którym do dzisiaj mówię, że był to najlepszy hotel, w jakim miałem okazję nocować, za pieniądze rzędu przyczepy campingowej nad polskim, pięknym Bełtykiem.

Bali, jako miejsce posiada wiele twarzy. Wyspa jest relatywnie duża, zróżnicowana krajobrazowo, z mógłbym rzec, nędzną infrastrukturą, ale za to dużo bogatszą kulturą i architekturą, która powala na kolana przy pierwszym zetknięciu się z nią. Jak cała Indonezja, tak i Bali jest wyspą biedną. Praktycznie rzecz biorąc nic nie należy do Indonezyjczyków na Bali, a jeżeli już należy to są to nieruchomości lub biznesy skalą niedorównujące tym należącym do obcokrajowców. Z tego też powodu, jako turysta miałem mieszane uczucia, co do zwiedzania w tamtym miejscu. Z jednej strony zwiedzając dajesz pracę ludziom rdzennym, którzy mieszkają na wyspie i stworzyli ją taką, jaka ona jest – stworzyli oszałamiające tarasy ryżowe z najpiękniejszymi chyba krajobrazami zielonymi, jakie miałem okazję widzieć, stworzyli przepiękną architekturę w oparciu motywy hinduskie. Z drugiej jednak strony wiesz też, że ludzie ci są wynagradzani przez obcokrajowców i są przez nich mówiąc wprost – wyzyskiwani lub po prostu okradani. Chcesz też jednak, jako turysta zobaczyć każdy ciekawy skrawek tego terenu, więc zwiedzasz takie miejsca, nazwijmy to, w wewnętrznym rozdarciu.

Bali to przede wszystkim piękne plaże bombardowane wysokimi falami będące rajem dla surferów. Relatywna bliskość Australii powoduje, że chordy australijskich miłośników poruszania się na desce podmywanej przez wodę, co roku odwiedzają tę indonezyjską wyspę z nadzieją złapania tej najwyższej. No i może przy okazji jeszcze jakaś niską indonezyjkę, dla których blond – Australijczyk stanowi sposób na wyrwanie się z indonezyjskiej biedy.  Z tego słynie przede wszystkim Kuta, która usłana jest szkołami surfingu, wypożyczalniami desek i specjalistami w tym gatunku. Każdy, kto chce spróbować surfingu powinien uderzyć właśnie tam, a zapewniam, że znajdzie coś dla siebie. Oczywiście odpowiedni kunszt w tej materii wymaga wielu godzin ćwiczeń i poświęceń, ale czego się nie robi dla pasji. Mówiąc o sobie przyznam się, że nie spróbowałem, ale może następnym razem…

Kuta to także życie nocne – kluby, restauracje, puby z muzyką na żywo. Wszystko to, czego amatorzy życia nocnego poszukują. Także ta bardziej mroczna strona, czyli narkotyki, prostytucja, przestępstwa, kradzieże. Krótko mówiąc – jak wszędzie. Możliwość kupna magicznych grzybków, tudzież wspaniałych proszków poprawiających humor oraz nie mniej poprawiających humor masaży ciała sprawiła, że podszedłem do tego miejsca z delikatnym dystansem.   Metod na zarobek jest dużo, a te nielegalne przyciągają bardzo duże rzesze fanów. Ci jednak nie są przestraszeni nawet tym, że za przemyt w Indonezji grozi kara śmierci. No risk, no fun.

Druga twarz indonezyjskiej wyspy to część bardziej kontynentalna. Przemieszczając się w głąb wyspy trafiamy na tradycyjną architekturę, niesamowite tarasy ryżowe z zapychającymi dech w piersiach widokami, kręte uliczki ze wspomnianą wcześniej lichą infrastrukturą, która bardzo utrudnia poruszanie się po wyspie, ale przy okazji także powoduje, że każda taka podróż ma swój unikatowy klimat i pozwala cieszyć się krajobrazem nieco dłużej. Z uwagi na to, iż spędziłem na Bali tylko 4 dni, a musiałem przecież na czymś się skoncentrować, ta część wyspy zajęła mi mniejszą część mojego wyjazdu. Jedną z najbardziej interesujących i pochłaniających bez reszty części wyspy jest Ubud. Wyścielony tysiącami tarasów będących jednym z głównych źródeł dochodu mieszkańców rajskiej wyspy teren jest mozaiką pięknych odcieni zieleni, gry światła słonecznego oraz architektury okraszonej motywami hinduskimi, które powodują, że całość po prostu powala z kolan. To trzeba zobaczyć.

Droga z Kuty na Ubud, to droga niedługa pod względem dystansu, ale także droga, która z uwagi na wspomnianą już lichą sieć dróg i ich opłakany stan oraz relatywnie dużą gęstość zaludnienia, wszechobecne motocykle stanowi długą podróż. Najlepiej w przypadku wycieczki z Kuty na Ubud zdać się na pomoc doświadczonego, zatrudnionego kierowcy. Dokonanie tego na własną rękę to nie lada wyczyn. Ponad 2 godziny podróży w osobie pasażera busa pozwala na nacieszenie oka wszystkim tym, co Bali oferuje i co na wyspie jest najpiękniejsze. Jeśli o Ubud jeszcze idzie, rekordy biją hotele, w których do granic możliwości można cieszyć się tzw. inifinte pool, czyli basenami, bezpośrednio zawieszonymi nad roślinnością zieloną, zupełnie na wyłączność wynajmującego.

Bali to także otwartość ludzi, ich szczerość i odwaga, ich uśmiech, radość życia pomimo jego lichego stanu posiadania, w sensie majątkowym. To przede wszystkim chęć życia i czerpanie z niego to co najlepsze. Wiem, że pewnym sensie wynika to z położenia rajskiej wyspy, jej dostępu do światła, wody, jej zróżnicowania kulturowego, nagromadzenia turystów i wielu innych czynników, które poniekąd wymusiły na Indonezyjczykach „radość życia”, jaką miałem okazję poznać.

4 dniowa przygoda na Bali to przygoda zdecydowanie za krótka. W notce znajdziecie kilka fotek mojego autorstwa, które pozwolą niejako zobrazować słowa przytaczane w tym tekście. To tak dla ułatwienia. Aha… i gdyby ktoś pytał. Tak, polecam Bali. Bardzo polecam.

S. 

PS. Wyspa uciekającej wody, dlatego, że po odpływie plaża w Kucie, która normalnie ma około 30-40 metrów sięga nawet 250-300 metrów. Jej wieczorny chłód przyciąga setki spacerowiczów i młodych ludzi, którzy przychodzą na niej pograć w piłkę nożną.