Poniższy post stanowi kontynuację postu "Podróż w nieznane cz.1." znajdującego się pod linkiem poniżej:
http://staszek-swiatowiec.blogspot.de/2014/11/podroz-w-nieznane.html
Wszyscy ci, którzy jeszcze niedawno spoczywali w holu portu, z którego należało udać się bezpośrednio na pokład tego, ironicznie mówiąc, superszybkiego pojazdu poruszającego się w wodzie o nazwie „Bohol Fast Boat” jak już teraz zdążył zanotować widząc to cacko na własne oczy, postanowili wraz z nim wejść w tym samym czasie. Rozpędzony tłum handlarzy, turystów wszelkiej maści i kształtu, rozpoczął swoją ofensywę na jedyne dostępne drzwi wejściowe filipińskiej super-szybkiej łodzi. Kotłujące się nad głowami pasażerów, wspominane wcześniej reklamówki sprawiały, że cały ten obrazek wyglądał z końca tej kompletnie nie skoordynowanej kolejki nieco komicznie.
Nie wiedział dlaczego wszystkim tak wybitnie zależy na tym, żeby dostać się do środka, a także nie dowiedział się tego później. Koniec końców okazało się, że obsługa pojazdu już prawdopodobnie po raz tysięczny w swojej karierze spotyka się z taką samą sytuacją i wydawało się także, że ma na taką ewentualność przygotowany kompletny scenariusz zakładający częściowe przymknięcie dwuskrzydłowych drzwi wejściowych, zmuszenie uczestników kolejki do ustawienia się w jednym, zwartym szeregu, nakazanie także tym samym uczestnikom zachowania spokoju i cierpliwe oczekiwanie na wejście na pokład, niezależnie od zajmowanej w kolejce pozycji. Stał na samym końcu i miał wrażenie, że może to się obrócić przeciwko niemu. Taka już była jego natura, że zawsze wybierał względny spokój, przynajmniej tymczasowo jeżeli się dało, w szczególności w sytuacjach, które nie należały, do tych z gatunku „znane i lubiane”. W tym przypadku oznaczało to ustawienie się na końcu łańcucha ludzi oczekujących na zbawienie, którym w tym przypadku było zajęcie miejsca na pokładzie wodnego Ferrari rodem z Cebu. Po kilku kolejnych minutach, gdy rozwścieczony wcześniej tłum stępił sobie nieco zęby oczekiwaniem, a poza pokładem pozostawało ledwie kilka głodnych duszyczek, które przybycie na rejs odłożyły na ostatnią chwilę i teraz, chcąc czy nie chcąc, znajdowały się z nim udało mu się szczęśliwie i bez żadnych uszczerbków na zdrowiu dotrzeć do bram raju, bo tak teraz postrzegał łódź, w której wg zapowiedzi miał spędzić minimum następne dwie godziny. Regulacje lotniskowe w porcie powodujące jeszcze przed chwilą duże zaskoczenie okazały się być normalne także na pokładzie. Dlatego też musiał oddać swój skromny bagaż do depozytu na łódce i liczyć na to, że ten nie zaginie w podróży lub jakaś inna zła rzecz się nie wydarzy i torba w całości oraz nieruszona dotrze do portu docelowego. Do tej pory nie zrozumiał jednak w jakim celu cały ten oszalały tłum próbujący sforsować drzwi tak bardzo na nie napierał. Okazało się bowiem, że nie było ku temu żadnych przesłanek, a może po prostu sam nie potrafił ich odnaleźć. Szczególnie gdy zobaczył kilkanaście wolnych miejsc siedzących. Ci bardziej zaznajomieni z podróżowaniem tym bolidem mieli już swoje ulubione siedziska na pokładzie, których skrzętnie bronili.
http://staszek-swiatowiec.blogspot.de/2014/11/podroz-w-nieznane.html
Wszyscy ci, którzy jeszcze niedawno spoczywali w holu portu, z którego należało udać się bezpośrednio na pokład tego, ironicznie mówiąc, superszybkiego pojazdu poruszającego się w wodzie o nazwie „Bohol Fast Boat” jak już teraz zdążył zanotować widząc to cacko na własne oczy, postanowili wraz z nim wejść w tym samym czasie. Rozpędzony tłum handlarzy, turystów wszelkiej maści i kształtu, rozpoczął swoją ofensywę na jedyne dostępne drzwi wejściowe filipińskiej super-szybkiej łodzi. Kotłujące się nad głowami pasażerów, wspominane wcześniej reklamówki sprawiały, że cały ten obrazek wyglądał z końca tej kompletnie nie skoordynowanej kolejki nieco komicznie.
Nie wiedział dlaczego wszystkim tak wybitnie zależy na tym, żeby dostać się do środka, a także nie dowiedział się tego później. Koniec końców okazało się, że obsługa pojazdu już prawdopodobnie po raz tysięczny w swojej karierze spotyka się z taką samą sytuacją i wydawało się także, że ma na taką ewentualność przygotowany kompletny scenariusz zakładający częściowe przymknięcie dwuskrzydłowych drzwi wejściowych, zmuszenie uczestników kolejki do ustawienia się w jednym, zwartym szeregu, nakazanie także tym samym uczestnikom zachowania spokoju i cierpliwe oczekiwanie na wejście na pokład, niezależnie od zajmowanej w kolejce pozycji. Stał na samym końcu i miał wrażenie, że może to się obrócić przeciwko niemu. Taka już była jego natura, że zawsze wybierał względny spokój, przynajmniej tymczasowo jeżeli się dało, w szczególności w sytuacjach, które nie należały, do tych z gatunku „znane i lubiane”. W tym przypadku oznaczało to ustawienie się na końcu łańcucha ludzi oczekujących na zbawienie, którym w tym przypadku było zajęcie miejsca na pokładzie wodnego Ferrari rodem z Cebu. Po kilku kolejnych minutach, gdy rozwścieczony wcześniej tłum stępił sobie nieco zęby oczekiwaniem, a poza pokładem pozostawało ledwie kilka głodnych duszyczek, które przybycie na rejs odłożyły na ostatnią chwilę i teraz, chcąc czy nie chcąc, znajdowały się z nim udało mu się szczęśliwie i bez żadnych uszczerbków na zdrowiu dotrzeć do bram raju, bo tak teraz postrzegał łódź, w której wg zapowiedzi miał spędzić minimum następne dwie godziny. Regulacje lotniskowe w porcie powodujące jeszcze przed chwilą duże zaskoczenie okazały się być normalne także na pokładzie. Dlatego też musiał oddać swój skromny bagaż do depozytu na łódce i liczyć na to, że ten nie zaginie w podróży lub jakaś inna zła rzecz się nie wydarzy i torba w całości oraz nieruszona dotrze do portu docelowego. Do tej pory nie zrozumiał jednak w jakim celu cały ten oszalały tłum próbujący sforsować drzwi tak bardzo na nie napierał. Okazało się bowiem, że nie było ku temu żadnych przesłanek, a może po prostu sam nie potrafił ich odnaleźć. Szczególnie gdy zobaczył kilkanaście wolnych miejsc siedzących. Ci bardziej zaznajomieni z podróżowaniem tym bolidem mieli już swoje ulubione siedziska na pokładzie, których skrzętnie bronili.
Pokaźna liczba miejsc wolnych spowodowała, że nie wiedział na co się
zdecydować. Planowana trasa nie była mu znana, nie wiedział gdzie należałoby
usiąść, żeby podziwiać jak najlepsze widoki więc z tego też powodu postanowił,
że początkowo usiądzie bliżej środka, żeby bezpiecznie z tego miejsca można
było ocenić, przez którą z szyb widoki będą bardziej interesujące. Procedura
startu łodzi, nawet przed tak krótkim rejsem zakładała jeszcze film
instruktażowy z wszystkimi wskazówkami na wypadek niebezpieczeństwa –
dowiedział się gdzie szukać kamizelki ratunkowej, jak działa, gdzie uciekać
itd. Jak zwykle nie przywiązywał do tego jeszcze wielkiej wagi, pewnie jak
większość z podróżnych. Wszyscy mają w głębokim poważaniu takie rzeczy, dopóki
tragedia lub niebezpieczeństwo nie dotyka ich bezpośrednio.
Brzmiąca jakby była napędzana potężnym silnikiem łódź zaczęła powolne
opuszczanie portu w Cebu, celem udania się do portu Tagbilaran, znajdującego
się w mieście o tej samej nazwie, które stanowiło wg informacji posiadanych
przez niego na chwilę obecną centrum wyspy Bohol i jej kapitałowe eldorado,
cokolwiek by to nie znaczyło. Kapitan postanowił przemówić do turystyczno –
pasażerskiego miksu narodowości w języku angielskim z charakterystycznym dla
Filipińczyków akcentem, którego nie da się podrobić, a który sprawia, że
angielski brzmi bardzo dziecięco i
zarazem niewyraźnie. Garść informacji o czasie podróży, pogodzie w
miejscu przeznaczenia oraz kilka spraw organizacyjnych sprawiła, że zagadkowa
podróż z każdą minutą traciła swoją mistyczną postać i nieco wprowadzała spokój
w jego duszy.
Dlaczego nie zabrałem żadnej bluzy? – pomyślał. Niebywały chłód panujący
na pokładzie powodował, że wszelkie owłosienie na ciele stawało dęba. Powód,
dla którego obsługa pływającego cudu postanowiła tak mocno przechłodzić
pasażerów był mu niestety nieznany. Wiedział jednak, że w swoim niebywałym
cierpieniu jakim było odczuwanie przenikającego chłodu podczas gdy na zewnątrz
temperatura oscylowała w granicach 40 stopni nie jest sam. Spoglądając po
pokładzie zauważył, że nie tylko on czuł się jak na biegunie zimna. Garstka
ludzi postanowiła udać się do przejścia, w którym załoga ulokowała bagaże celem
znalezienia czegokolwiek do przykrycia się i poczucia choćby odrobiny ciepła w
tym przenikliwym chłodzie. Byli także tacy, którzy z nieskrywanymi wyrzutami
sumienia udali się do stewardess obsługujących rejs, aby walczyć o swoje.
Polegli wszyscy. Przyczyną nie była obsługa, a sprzęt, który od dłuższego
wyraźnie już czasu nie nadawał się do użytkowania. Maszyna mogła albo chłodzić
albo nie. Z dwojga złego załoga postanowiła zadecydować w imieniu podróżnych
także, że maszyna będzie chłodzić. Pewnie większość ze zgromadzonych w obliczu
zaistniałych okoliczności nie była zadowolona z takiego wyboru, jednak musiała
przełknąć tą pigułkę goryczy i kontynuować rejs.
Łódź pokonywała kolejne kilometry pomiędzy filipińskimi wysepkami, których
krocie mijali przez te dwie godziny. W tym momencie siedział już po lewej
stronie super - szybkiego okrętu obserwując widoki, które biły na głowę te z
prawej strony. Mijając dziesiątki malutkich wysepek, z których większość jak
myślał nie jest nawet zaznaczona na mapie zastanawiał się ciągle co czeka go w
miejscu docelowym. Nigdy wcześniej nie był w takim miejscu i nie za bardzo też
wiedział czego spodziewać się może. Owszem, widział już co nieco, ale były to
tereny zgoła odmienne jeśli porównamy je z tym, do którego teraz zmierzał. Stewardesy
przemierzały pokład oferując kanapki, napoje, kruche przekąski i inne dobroci
znane mu z pokładów samolotów, które tutaj były dostępne tylko i wyłącznie za
opłatą. Nie zdziwił się jednak zbytnio – za tą cenę podróży nie można otrzymać
5*, choć rozważając stosunek ceny do jakości dałby tej podróży mocne 4. Jakość
obsługi była wysoka, czas podróży relatywnie niewielki, a dodatkowo załoga
punktowała doświadczeniem, chociażby wtedy kiedy ujarzmili dziki tłum tuż przed
wejściem na pokład. Na jego oko 20-letni katamaran nie należał do luksusowych jachtów
porównywalnych z jachtami rosyjskich oligarchów czy też bogatych szejków z
Bliskiego Wschodu jednak miał jedną myśl
– nie płacisz, nie wymagaj.
Spoglądając za okno próbował z całego krajobrazu wydestylować obrazy,
które były najbardziej wartościowe, ale ich ilość i nagromadzenie na całym
horyzoncie była tak duża, że wydzielenie tych najlepszych wydawało się być
procesem żmudnym i prawdopodobnie niemożliwym do zrealizowania. Pstrykając co
kilka sekund fotkę i zapisując je na już i tak obciążonej karcie pamięci
zastanawiał się kiedy na ekranie aparatu pojawi się wspaniały napis „Karta
pamięci pełna” i nie będzie już wstanie kraść tych ulotnych chwil. Miał także
nieodparte wrażenie, że każdy element krajobrazu, który widzi teraz przed sobą
jest jakby lepszy od tych, które widział do tej pory w innych zakamarkach
świata. Fale układały się w kształty bardziej pełne, poruszały się z gracją
baletnicy po lustrze morza, drzewa aż biły nieograniczoną zielenią, biały
piasek zdawał się być bielszy niż zęby modelek z reklamy Colgate. Kradł zatem
wszystkie te pojedyncze fragmenty składające się na jedną wielką całość
nazywaną Filipinami, po to tylko, żeby kiedyś jeszcze móc je zobaczyć, chociażby
na cyfrowej fotografii.
Niemrawe kino amerykańskie doskonale przecinało jeszcze bardziej
niemrawą atmosferę na pokładzie, którego najbardziej rozrywkową częścią byli ci
wiecznie uśmiechnięci Filipińczycy stanowiący załogę. Miał wrażenie, że pomimo
iż dla nich jest to codzienna rutyna, to każdy rejs stanowi jakby nową zagadkę
i nowe przeżycie. Zabawiając podróżnych i służąc im pomocą powodowali, że bujanie
się wśród fal ciętych przez łódź było o niebo bardziej przyjemne niż gdyby podróż
miała odbywać się bez załogi. Od czasu do czasu potrafili coś podśpiewać, od
czasu do czasu zażartować. Nie wiedział czy robią tak z własnej woli i
nieprzymuszonej chęci czy wręcz przeciwnie stanowi to zapis ich kontraktów, w
których istnienie nie do końca wierzył. Przecież i tak mało kto pracuje tutaj
legalnie. Taki kraj.
W dalszym ciągu fotografując
wyobrażał sobie jak przyjemnie musi mieć kadłub „Groma w Raju” kiedy ma
możliwość w tym upale kroić tryliony fal każdego dnia i czerpać z nich błogi
chłód niczym pasażerowie czerpią powiew klimatyzacji wewnątrz. Każda minuta
spędzona pośród fal i życia morskiego przybliżała go do finalnej destynacji, co
w tym momencie niejako powodowało i smutek i radość. Radość dlatego, że
dotarcie do celu zawsze jest zastrzykiem podnoszącym stężenie endorfin, ale
także i smutek dlatego, że każda minuta przybliżała go także do końca, a czas
pomimo tego, że miejsce to miało wiele wspólnego z jego wyobrażeniem
najlepszego miejsca na Ziemi płynął z taką samą prędkością. Sekunda po
sekundzie. Minuta po minucie. Założył sobie jednak, że będzie ekstrahował każdą
z tych minut z godziny, siekał ją na sekundy, a tą ścierał w drobny
setnosekundowy mak, a z tego upiecze najlepszy makowiec jaki kiedykolwiek jadł.
A potem go zje. Nie dbając o to co będzie później i o to, że jedzenie makowca
nie zawsze jest dobrze traktowane przez przewód pokarmowy. Zje go pełną gębą.
Lub „pełnym ryjem” jak zwykł mawiać. Nie starał się zapamiętać każdego
wspomnienia, każdego obrazu tudzież każdego jego wycinka z osobna, bo podjąłby
się zadania niemożliwego do wykonania. A także wiedział już, że jego pamięć
pomimo tego, że pojemna, to na pewno nie pozwoli mu na zapisanie choćby części
z tych niesamowitych momentów. Dlatego zapisywał tylko niektóre z nich, które
później miał zamiar poskładać w jedną większą całość i opowieść.
Łódź uderzyła o nadbrzeże portu Tagbilaran. Niezwykła nazwa. Zauważył,
że tagalog, którym porozumiewają się tubylcy zawiera w sobie zdecydowanie za
dużo „b” oraz „g”, co sprawia, że język to niesamowicie trudny do wymówienia
dla Słowian, za którego się też uważał. Aparat gębowy, który posiadał
przyzwyczajony był do wypluwania z siebie wszystkich tych szeleszcząco –
trzeszczących „chrząszczów brzmiących w Szczebrzeszynie”, a gdy tylko próbował
zrozumieć i pod nosem powtórzyć co mówili ludzie rozmawiający obok miał
wrażenie, że jego język wiąże podwójny Windsor bez informowania o tym
właściciela. Rozleniwieni już w tej chwili pasażerowie turbo – okrętu nawodnego
po ponad dwugodzinnej kołysance na falach cieśniny Cebu rozpoczęli rozładunek
bydła. Bo mniej więcej tak to wyglądało. Brak wniosków wyciągniętych z procesu
załadunku bydła na pokład spowodował, że po dwóch godzinach od ostatnich
pokładowych scen dantejskich zmuszony był oglądać je jeszcze raz, w identycznym
niemalże wydaniu. Ponownie załoga postanowiła zapanować nad rozjuszonym niczym stado byków podczas gonitwy w
Pampelunie tłumem i co najważniejsze ponownie jej się to udało. Nie wiedział
jak tacy mali i mili ludzie potrafią wpływać na takich dużych i niezbyt miłych
w tak duży sposób. Ważne jednak, że finalnie praca załogi okazała się celowa i
koniecznie potrzebna, bo inaczej tłum mógłby kogoś stratować, a wszystko po to,
żeby opuścić pokład łodzi, na której było całkiem przyjemnie. Począł jednak się
wtedy zastanawiać, co przyjemnego musi być w miejscu, do którego właśnie dotarł
skoro ludzie uciekają z dostarczającej niemałej dawki przyjemnych emocji łódki
w kierunku stałego lądu wyładowanego obskurnymi budynkami, smrodem miasta i spalin
oraz tłumem ludzi. Ta historia musiała mieć jakieś drugie dno…
Postawił kilka kroków na rozgrzanym gruncie, który jak miał wrażenie
pochłonął chyba dwa razy więcej promieni słonecznych niż powinien tego dnia, a
przecież było jeszcze krótko przed południem. Do upału zdążył już przywyknąć, a
w zasadzie zaakceptował to, że będąc tutaj ten skurczybyk powodowany Słońcem
nie odpuści ani na chwilę, aż do momentu kiedy niebo przejmie Księżyc, który
dokonał rezerwacji na godzinę około 19. Zastanawiał się czy jego
pseudo-turystyczno-surferskie japonki zdołają pokonać żar asfaltu rozlanego na
ulicach portu i pobliskiego Tabgilaran bowiem zielonego pojęcia nie miał czy
tak naprawdę istnieje tutaj jakakolwiek szansa na znalezienie taksówki i być
może przyjdzie mu następne kilka kilometrów przemierzyć stylem klasycznym, co w
tym wypadku oznaczało nastawianie gumowego obuwia marki Rip Curl na warunki
ekstremalne, w których prawdopodobnie nigdy nie były nawet testowane, a co
dopiero używane. Wiedział na pewno, że nie jest to Cebu i jest tak naprawdę
tutaj trochę „dziko”, cokolwiek to znaczyło, bo prawdziwą dzikość w jego opinii
widział już w miejscu gdzie wylądował. Nie spodziewał się tak naprawdę, że
można zajść dużo dalej w kwestii „dzikości”.
Jak bardzo się mylił przekonał się dopiero kilka minut później.
Opuszczając port Tagbilaran i kierując się w kierunku parkingu znajdującego się
na froncie portu nie wiedział jeszcze czego się spodziewać. Tą dziwną zgoła
podróż do tej pory można by było opisać kilkoma frazami w stylu „nie wiedział”,
„nie spodziewał się”, „zastanawiał się”. Każda minuta następująca po
poprzedniej naznaczała czas setkami bardzo dziwnych i zarazem totalnie nowych
rzeczy, dziurkując jego wyobraźnie niczym staromodny kasownik dziurawiący bilet
komunikacji miejskiej. Kroczył więc przez ten, było nie było, niewielki port
celem odnalezienia transportu, który miał go zabrać w to, podobno, wymarzone
miejsce zwane półwyspem Panglao. Pięć minut zdzierana tych, jak się teraz
okazało mogących znieść ekstremalne warunki, japonek pozwoliło mu dotrzeć do
drzwi z napisem „Exit”, za którymi miał nadzieję spotkać kogoś, kto będzie mógł
odtransportować go w kierunku hotelu, gdzie będzie mógł zażyć trochę
odpoczynku. Odpoczynku, o którym marzył budząc się w okolicach środka nocy
czyli tuż po 5 rano. Gdy zbliżał się do wspominanych drzwi na przysłowiowe
wyciągnięcie ręki zauważył, że Tagbilaran, a konkretnie port znajdujący się w
tej miejscowości nie różni się żadnym detalem od pozostałych miejsc. Przez
oszklone drzwi nie dało się ujrzeć nic poza mocno opalonymi twarzami
Filipińczyków i wiedział też, że to oznacza tylko jedno – każdy z nich będzie
próbował na niego naskoczyć, każdy następny z większą siłą niż poprzedni i
każdy kolejny będzie miał do przedstawienia bardziej konkurencyjną ofertę.
Szybkim i gwałtownym pociągnięciem ręki zassał jedno skrzydło
przeszklonych drzwi do środka budynku i pewnie krocząc podążał pomiędzy tłumem krzyczących
w tym angielsko – filipińskim języku zdania namawiające do wybrania właśnie tej,
a nie innej taksówki. Każdy z mężczyzn miał przy sobie kartkę z nazwą
miejscowości, proponowanym czasem podróży. Prawda jest jednak taka, że na
żadnej z wielu tuzinów karteczek (dlaczego jest ich tam tak dużo? Przecież
tutaj jest z 30 turystów…) nie widniała cena za odcinek podróży. Tę, jak zdążył
już zauważyć po ludziach stojących po boku promenady i gestykulujących,
należało ustalać już po wybraniu towarzysza, a właściwie lidera swojej podróży.
Jak wyglądają taksówki dowiedział się chwilę później. Gdy tylko skończył się
triumfalny szpaler, którego środkiem podążał został zaatakowany przez tłum
rozwścieczonych, głodnych blond-dolarów mężczyzn, których ostatnią rzeczą,
która mogłaby ich obchodzić było to czy podróżny posiada jeszcze choć kilka
decymetrów sześciennych powietrza, żeby złapać kolejny oddech. Śmiałym ruchem
ręki jak przy otwarciu drzwi z napisem „Exit” postanowił odgonić nieco niższą
od niego filipińską brać, żeby tylko poukładać trochę ten rozjuszony tłum.
Chwilę zajęło mu uporządkowanie tego wszystkiego w kolejkę, zupełnie jak przed
wejściem na szybką łódź. Wtedy, gdy już wszystko miało swój szereg, zęby znów
zostały delikatnie przypiłowane postanowił powiedzieć to, czego oczekiwali
usłyszeć od niego właściciele filipińskich firm z branży „transport i
logistyka” czyli goście posiadający taksówki. Nie taksówki znane z wielu stron
świata, gdzie wsiada się na tylne siedzenie sedana, kierowca zazwyczaj przy
temperaturze na zewnątrz w okolicach 35 stopni włącza nawiew z chłodzeniem
klimatyzacją dzięki czemu podróż jest komfortowa o ile zawieszenie samochodu
pamięta ostatni remont. Tutaj wyglądało to zgoła inaczej. Postój taksówek
zapchany był dziwnymi, wcześniej niewidzianymi pojazdami. Pamiętał tajskie
tuk-tuki, które woziły na swoich małych pakach kilkanaście małych tajskich
ciał, pamiętał podwózki na motocyklu, gdzie siedział za starszym panem i bez
kasku przecinał drogi Songkhla z wiatrem we włosach, ale tego co tu ujrzał nie
widział jeszcze nigdzie. Multikolorowe pojazdy, napędzane siłą motocykla z
przyczepioną do boku budą z ławą, dosłownie ławą, na które mieściło się 2 osoby
– w najlepszym przypadku, preferowane by osoby były wątłe dla większego
komfortu podróży. Każdy z tych malowańców naznaczony był na tylnej pokrywie z
włókna szklanego jakimś cytatem z Biblii co znów potwierdzało głęboką
religijność Filipińczyków i wiarę w to, że nasz los nie do końca znajduje się w
naszych rękach, ale poprzez dobre zachowanie możemy na niego wpływać. Za motor
pojmował wszystko co rozpędza się w miarę żwawo i powoduje wywrócenie grzywki
na lewą stronę jeżeli podróżuje się bez kasku. Ewidentnie pojazd, do którego
zamierzał wsiąść za chwilę takich przeżyć nie gwarantował. Lichy motocykl
znajdujący się w środku całej konstrukcji nie mógł być Koniem Przewalskiego dla
całego składu dlatego też nie spodziewał się, że podróż do hotelu będzie
należała do błyskawicznych.
Negocjacje ceny za ledwie 15 kilometrową podróż w warunkach, nazwijmy
to, polowych wystartowały z okolic 1000 filipińskich peso, ale jako już doświadczony
w taksówkowych bojach podróżny wiedział, że chłopiska stojące naprzeciwko robią
sobie jaja. Albo może sami mieli nadzieję, że nacięli się na kolejnego
turystycznego żółtodzioba z wypchanym portfelem, który pozwoli im zarobić 3
pensje dzienne za jeden kurs. Pierwsze kwoty przedstawiane przez to towarzystwo
ewidentnie wprowadzające praktyki monopolistyczne skwitować musiał szyderczym
uśmiechem, który od razu uświadomił także przewoźnikom, że nie mają do
czynienia z laikiem w tej kwestii. Szybko zaczęli proponować ceny zbliżone do
rzeczywistości i operować kwotami w okolicach 300 peso, co już wydawało się być
ceną atrakcyjną. Z uwagi na swoją wyrobioną już przebiegłość nie poprzestał na
tym, gdyż także sprawiało mu to niejaką radość, kiedy patrzył na tłum
taksówkarzy bijących się między sobą o blond studolarowego klienta, który może
zagwarantować pokaźny dochód tego dnia. Finalna kwota to 150 pes. –Lubię tych
ludzi – pomyślał zajmując miejsce w tricyklu, bo już wiedział jak nazywa się
ten kolorowy pojazd, który przez kolejną godzinę miał powodować przesuwanie się
jego kręgów w kręgosłupie, a o czym jeszcze nie wiedział w momencie zajmowania
miejsca w pojeździe.
Taksówka poczęła wolno rozpędzać się, a właściwie zaczęła polować na
kolejny dodatkowy kilometr na prędkościomierzu, bo z rozpędzaniem się wg
definicji, którą przyjmował nie miało to nic wspólnego. Prędkość maksymalna
tego boholskiego krążownika szos z napisem w stylu „Jesus loves us” oscylowała
gdzieś w okolicach 20km/h, ale woźnica, bo nie można go przecież nazwać
kierowcą, wolał się do tego zabójczego limitu nie zbliżać z uwagi na
bezpieczeństwo podróżnych i regulacje środowiskowe związane z emisją czarnego i
gęstego jak smoła dymu z tłumika tego pojazdu.
Przemierzając ulice Tagbilaran i czerpiąc niebywałą radość z pierwszych
minut tej unikatowej jak do tej pory podróży miał wrażenie, że to jeden z
bardziej przełomowych momentów w jego życiu. Uświadamiał sobie bowiem, że świat
nie zawsze jest kolorowy, nie wszyscy mają dostęp do wody, nie wszyscy mają jak
zarobić na chleb i nie wszyscy mogą robić to co sobie założą, z uwagi na swoje
położenie, historię i wiele innych czynników. Oglądając biedne ulice Cebu
wiedział, że Filipiny, to ten zakątek świata, w którym diabeł raczej skłania
się do mówienia „Dobranoc”, aniżeli „Dzień dobry”. Żwirowo – piaskowe drogi tej
jednej z najbardziej charakterystycznych wysp tego unikatowego kraju jakim są
Filipiny pokazywały, w otoczeniu domów kleconych z bali i strzechy, że życie
tutaj to życie w trzecim świecie. Unikatowość tego miejsca polegała także na
tym, że po raz pierwszy mógł na własnej skórze poczuć jak wygląda szeroko
pojęty trud życia. Uświadomił sobie także, że miejsce, w którym się znalazł tak
naprawdę najwięcej powie mu o nim samym niż o regionie geograficznym, w którym wylądował.
Tricykl z wolna przemierzał podziurawione drogi będące, jak to zwykł
mawiać, „under construction” od niewiadomego już czasu, i które z pewnością
pozostaną w takim stanie przez nie wiadomo jaki czas… po prostu to
zaakceptował. Przy całym swoim altruizmie, który go cechował wiedział, że na to
jak kreuje się ten krajobraz nie ma najmniejszego wpływu. Mógł tylko
ekstrahować z ogółu tego krajobrazu pojedyncze rysunki rysowane kredką rzeczywistości.
Ze swojej filipińskiej taksówki podziwiał z niesamowitym zainteresowaniem
obrazy za oknem – oglądał beztroskość ludzi, pomimo sytuacji , w której się
znajdują. Kołysząc się na hamakach absorbowali każdy kawałek cienia, który ich
dotknął, oddzielając ich widzialną granicą od żarzącego słońca. Jedno było
ciągle zaskakujące – ludzie spoczywający na hamakach, po których nie spodziewał
się, że są w stanie wykonać jakikolwiek ruch przy takiej temperaturze widząc go
zawsze z wielką chęcią unosili dłoń wraz z ręką, żeby pomachać nietypowej
twarzy zasiadającej w błogosławionym pojeździe, który pewnie litry wody
święconej jak i benzyny wypił.
Pokonywali kamienny most, który z całą pewnością nie był budowany wg
ogólnie przyjętych norm budowlanych, i który wyglądał tak licho, że nie do
końca był pewien czy uda im się pokonać go w całości przed tym nim ten
postanowi się zwalić do morza. Na szczęście filipińska taksówka do najcięższych
nie należała dlatego uświadomił sobie, że Ci bądź co bądź przebiegli ludzie mogli
zbudować ten most właśnie na potrzeby takich pojazdów, stąd też jego
konstrukcja nie musi przypominać w sobie tych największych jakie miał okazje
widzieć czyli Incheon Bridge tudzież jeszcze większych, o których tylko słyszał
z kolorowych stron magazynów internetowych. Krajobraz za okienkiem tricykla
rysował się kolorowo – rzesze palm, bujna roślinność poprzecinana filipińskimi
izbami kleconymi ze desek, belek i strzech o równie wątłej konstrukcji co
wspomniany wcześniej most sprawiały, że kąciki ust mimowolnie przemieszczały
się w kierunku uszu pozwalając zębom cieszyć się świeżym, nieskazitelnie
czystym powietrzem tej a’la dżungli, którą teraz przemierzali. Zastanawiał się
głęboko w sobie czy faktycznie jest tutaj, aż tak źle, czy aby na pewno ci ludzie
nie mogliby nieco poprawić tej swojej marnej jakości życia w jakiś sposób.
Potem jednak szybko zaczynał zastanawiać się nad kolejną rzeczą – właściwie po
co mieliby to robić? Może jedyne czego im potrzeba, to uśmiech z rana, kawałek
strawy – niezbyt duży, bo ludzie to malutcy, no i od czasu dach nad głową- też
niezbyt zaawansowanej konstrukcji, bo przecież za rok i tak przyjdzie tajfun i
wszystko zwieje. Może faktycznie nie potrzebowali tego wszystkiego czego
potrzebował on – pieniądze, praca, kariera, dom i setka innych, zgoła
nieistotnych rzeczy.
Każdy kilometr dżungli, która stawała się coraz bardziej gęsta
przybliżał go do myśli o tym, czy hotel, w którym dokonał rezerwacji
rzeczywiście tam jest… czy nie są to po prostu obrazki z jakiegoś innego regionu
świata jak Borneo czy inne Bali. Taksówkarz jednak zdawał się wiedzieć dokąd
zmierza, nawet pomimo tego, że prędkość tricykla nie przekraczała 10 km/h jak
sam obstawiał, bo prędkościomierz w tym pojeździe jak pewnie reszta rzeczy w
nim zainstalowanych był uszkodzony. Wrócił jeszcze na chwilę do swojego
codziennego seulskiego życia i poczuł ulgę. Wszelkie bodźce, które do niedawna
powodowały w nim wewnętrzne wkurwienie odeszły jakby za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Teraz liczyło się tylko to co widział, a nie to o czym
myślał. Tak jakby wyłączył swój umysł, który od tych kilku chwil od kiedy
opuścił pokład łodzi służył mu tylko do zapisywania obrazków docierających do
jego oczu. Od czasu do czasu budziło go podskok motoru wpadającego w co większą
dziurę. Kierowca, czy też szef firmy transportowej jak mógł go tutaj nazwać
zdawał się także nie przejmować tym, że pół koła tego śmiesznego pojazdu
znajduje się pod linią drogi, w dziurze, w której noga mogłaby spocząć do
wysokości połowy piszczela. Nie, nie można sobie zawracać głowy tak
przyziemnymi sprawami.
Zdawał się także nie przejmować niczym w momencie, gdy zajechali pod
śmieszny kiosk zbudowany z resztek budowlanych w stylu deski, blacha, tektura,
a który okazał się być boholską stacją benzynową stanowiącą punkt zwiększenia
zasięgu tricykla. Kierowca bez ogródek poprosił pasażera o 70 peso na benzynę
za przejechany odcinek drogi, żeby mógł jechać dalej. Nie zastanawiając się nad
niczym, ponieważ miał już dość tej podróży i chciał jak najszybciej dostać się
do upragnionego hotelu wyciągnął banknot 100 peso i wręczył go kierowcy. Ten
zakupił 2,5 litra benzyny z komicznie wyglądającego dystrybutora, który
ostatniej walidacji też już pewnie nie pamiętał więc można było przypuszczać,
że w rzeczywistości ilość zakupionego paliwa jest solidnie mniejsza niż 2,5
litra, które miało trafić do baku tego bolidu. Ale…. Kto by się tym przejmował,
przecież to takie nieistotne. Pomyślał sobie jak nieskrępowane prawnie życie
mają ludzie żyjący tutaj. Motocykl co prawda był zarejestrowany, ale gdy ujrzał
jak tankuje się tutaj benzynę uświadomił
sobie, że w Polsce niemożliwym byłoby otworzyć tak wyglądającą stację
benzynową. Nikt by nie wyraził na to zgody, bo za dużo jest regulacji,
przepisów, norm i podatków. Ale nie tutaj. Tutaj można wszystko… jeżeli tylko
się chce.
Napojony krążownik filipińskich szos począł przemierzać kolejne metry
szutrowych autostrad o szerokości pokaźnego chodnika. Nie było mowy o
pokonywaniu kilometrów. Podróż w tych warunkach pośród kurzu, niezliczonych
dziur i nierówności drogi musiała odbywać się w sposób kontrolowany, co wprost
znaczy wolny. Zdobywali kolejne metry wycieczki coraz bardziej brnąc w las palm
i bujnej roślinności porastającej już wszystko włącznie z domkami, izbami,
sklepami, barami i wszystkim tym co dookoła drogi się znajdowało. Nie potrafił
określić czy są już blisko czy daleko, bo nie znał też prędkości z jaką się
poruszali. Mógł jedynie mniemać, że jest kurewsko wolno. Od wybycia z portu
minęło już dobre ponad 40 minut. Przez wąski luft w przedniej obudowie tego
czegoś co zdążył już w swoich myślach nazwać budą od czasu do czasu próbował
rwać chwile zapisując je na karcie pamięci swojego aparatu. Nagrywał jak ludzie
machali do niego za każdym razem widząc przejeżdżający tricykl, nagrywał kiedy
ulice przemierzały niedożywione psy, o których myślał, że pewnie już wieczorem
zakończą swój żywot będąc pożywieniem w jednej z tych słynnych filipińskich
zup, gdzie gotuje się całe zwierzęta. Nieważne jakie. Teraz myślał, że są to właśnie
te psy. Kamerował także te wszystkie filipińskie budko – sklepy, z których
każdy oklejony był ogromnym logiem z napisem „Tanduay” okraszonym ogromną
butelką z napisem „rhum”. W tym momencie wiedział już co to znaczy. Jeszcze
przed samym wyjazdem jeden z jego nowopoznanych kolegów opowiedział mu o
fenomenie tej butelki. Smaku nie zdążył poznać, ale opinie ludzi, którzy już
mieli okazję spróbować tego podobno wybornego trunku były tylko przychylne.
Przychylne to nawet mało powiedziane. Każdy kto pił „Tanduay” powtarza, że to
nie jest trunek – to kultura picia. Miejsce, czas, rum – wszystko to tworzy
niepowtarzalną atmosferę, dzięki której swój pierwszy filipiński „Tanduay”
zapamiętujesz na długo. Miał też nadzieję, że z nim będzie tak samo.
15 kilometrów i grubo ponad 60 minut podróży. Co jest kurwa? – pomyślał.
Nie, odpuszczam. Zapłacił pozostałe 50 peso i postanowił, że nawet ta niezbyt
przyjemna wyprawa nie zepsuje mu tych wszystkich pięknych przeżyć, których
teraz doświadczał i tych, których doświadczyć zamierzał. Wypakowal się z
pojazdu i zdał sobie sprawę z tego, że nawet ta żółwia prędkość pojazdu
potrafiła delikatnie owiewać jego ciało niwelując trochę żar słoneczny. Gdy
tylko opuścił budę tricykla poczuł jak strużki potu zaczęły przemierzać przestrzeń
między łopatkami kierując się, kolokwialnie mówiąc, w stronę tyłka. Kolega
kierowca stwierdził łamaną angielszczyzną, że dalej podwieźć nie może, ponieważ
to posiadłość prywatna i zazwyczaj się takich nie narusza dlatego musi wysadzić
go tutaj. Nie widział jeszcze czy jest tam w ogóle jakiś hotel, a już
kompletnie nie wiedział czy jest tam ten, do którego miał się teraz udać.
Zaufał przeznaczeniu, jak w przypadku setki ostatnich sytuacji. Podebrał swój
mały plecak z komputerem, z którym w ostatnim czasie coraz rzadziej się
rozstawał oraz malutką torbę na kółkach, w której znajdował się bagaż na
pozostałe 3 dni, które miał tutaj spędzić i zaczął przemierzać ścieżkę pomiędzy
zielonymi krzakami, wśród owadów o istnieniu których nie miał wcześniej pojęcia.
Miał tylko nadzieję, że szczepienia, które posiada przewidują zwalczanie
skutków ukąszeń tego śmiercionośnego żywopłotu, bo to mniej więcej przypominały
krzaki okalające ścieżkę z dwóch stron.
Zza krzewów wyłonił się niewielki budynek, dwupiętrowy w kolorze
śnieżnobiałym z bardzo otwartym holem pośrodku oraz restauracją na boku. – Tak
jak na obrazku – powiedział po cichu. Gdy dzień wcześniej rezerwował swój
nocleg na następne 3 dni myślał tylko o tym, żeby było ładnie i przytulnie, bo
w końcu to jedyne krótkie wakacje w ciągu ostatnich 6 miesięcy więc należałoby
spędzić je godnie. Dotarł zatem do drzwi, a w zasadzie do wejścia do korytarza,
bo typowych drzwi znanych mu do tej pory w tym hotelu nie było. W ogóle odnosił
wrażenie, że drzwi na Filipinach to temat tabu i posiadanie ich nie jest jakimś
szczególnym wymogiem jeżeli posiadasz izbę, mieszkanie, dom, hotel czy
cokolwiek gdzie spędzasz czas i śpisz. Szczególnie jeżeli znajduje się to w
takim miejscu jakim jest Panglao, które wpisane jest w „dżunglę” gdzie diabeł
mówi dobranoc, a dookoła zamieszkują ludzie, dla których szczytem aktywności
fizycznej jest leżenie na hamaku. Nikt z nich pewnie nie myślał o jakichkolwiek
napadach, rabunkach, kradzieżach toteż drzwi w budynkach nie są potrzebne.
Logiczny tok rozumowania – pomyślał. Logiczny, w rzeczy samej. Korytarz ciągnął
się przez jakieś 10-12 metrów jak zdążył zauważyć na pierwszy rzut oka wchodząc
do niego. Mniej więcej w połowie jego długości znajdowała się recepcja z dosyć
wysokim kontuarem. Będąc jeszcze przy drzwiach stwierdził irytując się mocno,
że nikogo tam nie ma, jednak gdy postawił kilka kroków w jego kierunku jego
oczom ukazała się bujna, pokręcona czupryna kobiety, a w zasadzie dziewczyny –
recepcjonistki. Była tak wątła i niewielka, że nawet na stojąco ledwo czubek
jej głowy wystawał poza szczyt drewnianej konstrukcji, przy której w pierwszej
kolejności załatwić należało wszelkie formalności związane z meldunkiem. Płynną
angielszczyzną dziewczyna hotelowa poinstruowała go co ma zrobić, żeby pobyt z
punktu widzenia formalnego był w porządku, a potem powiedziała, że cała reszta
instrukcji zostanie przekazana przez kolejną osobę. Wypełnił wszystkie wymagane
formalności, opłacił wszystko kartą kredytową licząc, że wszystko będzie w jak
najlepszym porządku, złapał swój bagaż i zaczął przemieszczać się w kierunku końca
korytarza.
Fart chciał, że okres, w którym miał okazję zawitać w to miejsce był z
gatunku tych, o których mawia się „low season” i miał możliwość dostania
najbardziej atrakcyjnego apartamentu w hotelu, ponieważ przebywał tam
praktycznie sam nie licząc obsługi i właścicieli, którzy jak się później
okazało lubią zawitać do niego kilka razy do roku celem „dopilnowania”
zamiejscowego biznesu.
Właścicielami okazała się być filipińsko – australijska para, w której
część męska stanowiła tą australijską, a żeńska wiadomo. To już też wiedział.
Widział to wcześniej na Bali, widział to już także tutaj. Nic w tym rejonie
świata, a w zasadzie bardzo mało należy do Filipińczyków, Indonezyjczyków.
Szczególnie w tak turystycznych rejonach w jakim się teraz znajdował. Okazali
się oni być jednak bardzo pomocni,
nastawieni na kontakt z turystami i chętni nieść im wszelką pomoc w
razie potrzeby.
Udał się zatem do apartamentu. Oszklona ściana niewielkiego pokoju
stanowiła zarazem drzwi. Można ją było praktycznie w pełni rozsunąć i kładąc
się na miękkim łóżku cieszyć się widokiem za oknem. Delikatny basen,
umiejscowiony z 1,5 metra od pokoju delikatnie przechodził w ocean, który już
końca nie miał. Wszystko otoczone było delikatnie szumiącymi palmami, które
potęgowały wrażenie nieskończonego rozleniwienia tego miejsca. Miejsca, w
którym mogłeś wyłączyć lub włączyć swoje myśli w każdej chwili, w której tego
potrzebowałeś. Chyba nigdzie indziej tego nie mógł dokonać. Przynajmniej tak
teraz sądził.
Wychodząc na dach budynku odkrył, że znajduje się tutaj niewielka wiata,
zbudowana na potrzeby jadalni, bo serwowano tutaj śniadania każdego poranka.
Widok zapierający dech w piersiach po raz kolejny potęgował uczucie bliskości
raju, miejsca gdzie każda troska minimalizowana jest do zera, gdzie zapominasz
o wszystkim co miałeś za sobą, a liczy się teraz tylko fala i przywiewający jej
szum delikatny wiatr muskający każdą partię półnagiego ciała. Obsługa hotelowa
zaskoczona wizytą gościa o tej porze delikatnie uśmiechała się widząc jak
czerpał z każdego podmuchu jakby to był kubeł zimnej wody wylany na głowę w
upalny dzień. Chociaż tak się też czuł. Wiedział, że pozostali coś widzą. Jego
prawie śnieżnobiałe ciało chłonęło teraz promienie słońca niczym sucha gąbka
wodę, nie wiedząc jeszcze o tym jak duży ból odczuje jutro rano budząc się w
kolorze purpury. Pod wiatą znajdowały się fotele rodem z Ikei. Siadając na nie
zatapiałeś się w delikatną tkaninę i wręcz tonąłeś w objęciach puchu, mogąc
spod okularów słonecznych obserwować bezkres oceanu poprzecinany licznymi
wybrzuszeniami w postaci wysepek, półwyspów i łodzi, które wyglądały tak jakby
zostały tam niejako wprogramowane i od niepamiętnych już czasów nikt ich nie
ruszał ani ruszać ich nie zamierzał.
Siedząc tak sączył kolejne już zimne piwo, zszedł tylko piętro niżej, bo
poczuł w tej chwili, że „rakowa” skóra delikatnie mówiąc przypieka się niczym „lechon”
będący lokalnym przysmakiem. Odbył kilka rozmów z obsługą hotelu i czyniąc jak
zawsze próbował wysublimować od nich jak najwięcej o tym jak wygląda życie
pośród palm, nienagannej prawie pogody i jak sam uważał bez stresu dnia
codziennego. Później już zweryfikował swoje poglądy na temat beztroskości życia
na Bohol i wiedział, że kolorowo nie ma nigdzie. Młode dziewczęta, cechujące się
niebywałą inteligencją, która wymuszona została właśnie przez jakość życia
wykonują pracę niegodną ich warunków. Ta bezstresowość wynikała jednak bardziej
z ich podejścia do życia aniżeli z położenia geograficznego. Wiedział także, że
pogoda potrafi też dobrze się odgryźć od czasu do czasu na obywatelach serwując
im a to tsunami, a to tajfun, a to trzęsienie ziemi. Czasami potrafi też
zaserwować kilka na raz, w dowolnej kolejności i kombinacji. Jednakże coś nie
pozwalało im pozbyć się uśmiechu z twarzy. Coś nie pozwalało im także nie
promieniować radością. I tego pojąć nie potrafił. Nie był w stanie zrozumieć z
czego wynika ta przyjacielskość, chęć niesienia pomocy ludziom, nastawienie do
świata pomimo wszystkich problemów drążących spokój życia codziennego z jakimi
musieli się spotykać.
Spoglądał na ocean patrząc jak ten ucieka w głąb jak gdyby bał się tego czegoś
co może wyjść z lądu po nadejściu nocy. Widział już wspaniałe odpływy na Bali,
kiedy morze potrafiło uciec w głąb o jakieś 300 metrów odsłaniając przestrzeń
wielką na kilka boisk futbolowych. Tutaj natomiast odpływ był nieco bardziej
uroczy. Zamiast balijskich ciemnych plaż wulkanicznych tutaj obserwował piękny
biały piasek poprzecinany różnorodną roślinnością wodną wyłaniającą się podczas
odpływu. Z drugiego piętra, na hotelowym balkonie wszystko to wyglądało
niesamowicie.
Dobiegała godzina 18 kiedy to przysiadł się kontuaru hotelowego baru, za
którym nie widział wcześniej nikogo. Zupełnie jak przy recepcji. Okazało się
jednak kiedy zajął miejsce na barowym hokerze, że za kontuarem biega kolejne
bardzo wątłe ciało płci żeńskiej, którego, jak mniemał w tym momencie, zadaniem
jest obsłużyć spragnionego klienta. Powiedział sobie po cichu… „chyba już czas”.
Na mitycznej półce odnalazł upragnioną butelkę z napisem Tanduay i zamówił
szklaneczkę.
Wiedział, że się nie zaskoczy. Wiedział to dlatego, że słyszał zbyt dużo
przychylnych opinii, które świadczyły o tym, że trunek to nie jest z pierwszej
łapanki. Że coś sprawia, iż każdy kto go spróbuje mówi, że to najlepszy rum
jaki miał kiedykolwiek w ustach. Tego co teraz poczuł nie potrafił opisać. Nie
zastanawiał się dlaczego, nie pytał jak to jest zrobione. Po prostu po raz
kolejny pociągnął ze szklaneczki chcąc dalej delektować się fantastycznym
orzeźwieniem, pomimo tego, że to tylko alkohol. Ale jak już sam wiedział, rację
mieli ci, którzy twierdzili, że Tanduay to nie rum – to kultura picia. Nadzieja
okazała się prawdziwa.
Kilka drinków doprawione dwoma lub trzema szklaneczkami Red Horse’a,
który był szantadrowym produktem miejscowego przemysłu browarniczego
uświadomiło mu, że pobudka o 5 rano w niedzielę, po ciężkiej podróżniczej
sobocie może zmiażdżyć nawet najtwardszych zawodników. Postanowił udać się do
łóżka nieco wcześniej, pomimo iż były to wakacje, upragnione wakacje, o których
marzył przez ostatnie kilka miesięcy. Teraz jednak baterie odmawiały
posłuszeństwa i czuł się jak wyczerpany królik z reklamy Duracell, któremu po
prostu brakuje energii tuż przed metą. Postanowił położyć się z lekkim
odurzeniem w głowie, nie martwiąc się, że jutro poniedziałek i że
prawdopodobnie po raz kolejny przyjdzie mu się zmierzyć z bólem głowy… to go
akurat nie zajmowało. Spojrzał po raz ostatni na zachodzące słońce, powiedział
w ciszy „Życie jest piękne” i przewrócił się na łóżko zasypiając niemalże od
razu.
Gdy obudził się rano odbył cały rytuał hotelowy – prysznic, śniadanie,
balkon, piwko i postanowił, że uda się na plażę. Na tę plażę, o której tak
długo marzył, a gdzie miał zamiar za chwilę już wylądować. Poprosił o podwózkę,
którą w cenę noclegu wliczyli uprzejmi właściciele celem ściągnięcia klientów
także w sezonie niskim i udał się na Alona Beach zasiadając za wątłą kobietą, która
nakazała wsiąść mu na motocykl bez kasku. Nie wiedział czy tam dojedzie patrząc
na jakość dróg, motocykla i dodające jeszcze do tego, że jednoślad kierowany
był przez kobietę w krótkiej mini.
Motocykl zajechał na plażę, lekkim rzutem oka zmierzył bezkres oceanu
wydobywający się zza knajpek znajdujących się kilka metrów pod nim i zanurkował
w klimat Filipin…
O tym co wydarzyło się dalej postanowił, że nigdy nie napisze, bo jak
sam uważał…
„What happens in the Phillippines, stays in the Phillippines”.