4/15/2015

Podróż w nieznane cz.2

Poniższy post stanowi kontynuację postu "Podróż w nieznane cz.1." znajdującego się pod linkiem poniżej: 
http://staszek-swiatowiec.blogspot.de/2014/11/podroz-w-nieznane.html

Wszyscy ci, którzy jeszcze niedawno spoczywali w holu portu, z którego należało udać się bezpośrednio na pokład tego, ironicznie mówiąc, superszybkiego pojazdu poruszającego się w wodzie o nazwie „Bohol Fast Boat” jak już teraz zdążył zanotować widząc to cacko na własne oczy, postanowili wraz z nim wejść w tym samym czasie. Rozpędzony tłum handlarzy, turystów wszelkiej maści i kształtu, rozpoczął swoją ofensywę na jedyne dostępne drzwi wejściowe filipińskiej super-szybkiej łodzi. Kotłujące się nad głowami pasażerów, wspominane wcześniej reklamówki sprawiały, że cały ten obrazek wyglądał z końca tej kompletnie nie skoordynowanej kolejki  nieco komicznie. 



Nie wiedział dlaczego wszystkim tak wybitnie zależy na tym, żeby dostać się do środka, a także nie dowiedział się tego później. Koniec końców okazało się, że obsługa pojazdu już prawdopodobnie po raz tysięczny w swojej karierze spotyka się z taką samą sytuacją i wydawało się także, że ma na taką ewentualność przygotowany kompletny scenariusz zakładający częściowe przymknięcie dwuskrzydłowych drzwi wejściowych, zmuszenie uczestników kolejki do ustawienia się w jednym, zwartym szeregu, nakazanie także tym samym uczestnikom zachowania spokoju i cierpliwe oczekiwanie na wejście na pokład, niezależnie od zajmowanej w kolejce pozycji. Stał na samym końcu i miał wrażenie, że może to się obrócić przeciwko niemu. Taka już była jego natura, że zawsze wybierał względny spokój, przynajmniej tymczasowo jeżeli się dało, w szczególności w sytuacjach, które nie należały, do tych z gatunku „znane i lubiane”. W tym przypadku oznaczało to ustawienie się na końcu łańcucha ludzi oczekujących na zbawienie, którym w tym przypadku było zajęcie miejsca na pokładzie wodnego Ferrari rodem z Cebu. Po kilku kolejnych minutach, gdy rozwścieczony wcześniej tłum stępił sobie nieco zęby oczekiwaniem, a poza pokładem pozostawało ledwie kilka głodnych duszyczek, które przybycie na rejs odłożyły na ostatnią chwilę i teraz, chcąc czy nie chcąc, znajdowały się z nim udało mu się szczęśliwie i bez żadnych uszczerbków na zdrowiu dotrzeć do bram raju, bo tak teraz postrzegał łódź, w której wg zapowiedzi miał spędzić minimum następne dwie godziny. Regulacje lotniskowe w porcie powodujące jeszcze przed chwilą duże zaskoczenie okazały się być normalne także na pokładzie. Dlatego też musiał oddać swój skromny bagaż do depozytu na łódce i liczyć na to, że ten nie zaginie w podróży lub jakaś inna zła rzecz się nie wydarzy i torba w całości oraz nieruszona dotrze do portu docelowego. Do tej pory nie zrozumiał jednak w jakim celu cały ten oszalały tłum próbujący sforsować drzwi tak bardzo na nie napierał. Okazało się bowiem, że nie było ku temu żadnych przesłanek, a może po prostu sam nie potrafił ich odnaleźć. Szczególnie gdy zobaczył kilkanaście wolnych miejsc siedzących. Ci bardziej zaznajomieni z podróżowaniem tym bolidem mieli już swoje ulubione siedziska na pokładzie, których skrzętnie bronili.

Pokaźna liczba miejsc wolnych spowodowała, że nie wiedział na co się zdecydować. Planowana trasa nie była mu znana, nie wiedział gdzie należałoby usiąść, żeby podziwiać jak najlepsze widoki więc z tego też powodu postanowił, że początkowo usiądzie bliżej środka, żeby bezpiecznie z tego miejsca można było ocenić, przez którą z szyb widoki będą bardziej interesujące. Procedura startu łodzi, nawet przed tak krótkim rejsem zakładała jeszcze film instruktażowy z wszystkimi wskazówkami na wypadek niebezpieczeństwa – dowiedział się gdzie szukać kamizelki ratunkowej, jak działa, gdzie uciekać itd. Jak zwykle nie przywiązywał do tego jeszcze wielkiej wagi, pewnie jak większość z podróżnych. Wszyscy mają w głębokim poważaniu takie rzeczy, dopóki tragedia lub niebezpieczeństwo nie dotyka ich bezpośrednio.

Brzmiąca jakby była napędzana potężnym silnikiem łódź zaczęła powolne opuszczanie portu w Cebu, celem udania się do portu Tagbilaran, znajdującego się w mieście o tej samej nazwie, które stanowiło wg informacji posiadanych przez niego na chwilę obecną centrum wyspy Bohol i jej kapitałowe eldorado, cokolwiek by to nie znaczyło. Kapitan postanowił przemówić do turystyczno – pasażerskiego miksu narodowości w języku angielskim z charakterystycznym dla Filipińczyków akcentem, którego nie da się podrobić, a który sprawia, że angielski brzmi bardzo dziecięco i  zarazem niewyraźnie. Garść informacji o czasie podróży, pogodzie w miejscu przeznaczenia oraz kilka spraw organizacyjnych sprawiła, że zagadkowa podróż z każdą minutą traciła swoją mistyczną postać i nieco wprowadzała spokój w jego duszy.

Dlaczego nie zabrałem żadnej bluzy? – pomyślał. Niebywały chłód panujący na pokładzie powodował, że wszelkie owłosienie na ciele stawało dęba. Powód, dla którego obsługa pływającego cudu postanowiła tak mocno przechłodzić pasażerów był mu niestety nieznany. Wiedział jednak, że w swoim niebywałym cierpieniu jakim było odczuwanie przenikającego chłodu podczas gdy na zewnątrz temperatura oscylowała w granicach 40 stopni nie jest sam. Spoglądając po pokładzie zauważył, że nie tylko on czuł się jak na biegunie zimna. Garstka ludzi postanowiła udać się do przejścia, w którym załoga ulokowała bagaże celem znalezienia czegokolwiek do przykrycia się i poczucia choćby odrobiny ciepła w tym przenikliwym chłodzie. Byli także tacy, którzy z nieskrywanymi wyrzutami sumienia udali się do stewardess obsługujących rejs, aby walczyć o swoje. Polegli wszyscy. Przyczyną nie była obsługa, a sprzęt, który od dłuższego wyraźnie już czasu nie nadawał się do użytkowania. Maszyna mogła albo chłodzić albo nie. Z dwojga złego załoga postanowiła zadecydować w imieniu podróżnych także, że maszyna będzie chłodzić. Pewnie większość ze zgromadzonych w obliczu zaistniałych okoliczności nie była zadowolona z takiego wyboru, jednak musiała przełknąć tą pigułkę goryczy i kontynuować rejs.

Łódź pokonywała kolejne kilometry pomiędzy filipińskimi wysepkami, których krocie mijali przez te dwie godziny. W tym momencie siedział już po lewej stronie super - szybkiego okrętu obserwując widoki, które biły na głowę te z prawej strony. Mijając dziesiątki malutkich wysepek, z których większość jak myślał nie jest nawet zaznaczona na mapie zastanawiał się ciągle co czeka go w miejscu docelowym. Nigdy wcześniej nie był w takim miejscu i nie za bardzo też wiedział czego spodziewać się może. Owszem, widział już co nieco, ale były to tereny zgoła odmienne jeśli porównamy je z tym, do którego teraz zmierzał. Stewardesy przemierzały pokład oferując kanapki, napoje, kruche przekąski i inne dobroci znane mu z pokładów samolotów, które tutaj były dostępne tylko i wyłącznie za opłatą. Nie zdziwił się jednak zbytnio – za tą cenę podróży nie można otrzymać 5*, choć rozważając stosunek ceny do jakości dałby tej podróży mocne 4. Jakość obsługi była wysoka, czas podróży relatywnie niewielki, a dodatkowo załoga punktowała doświadczeniem, chociażby wtedy kiedy ujarzmili dziki tłum tuż przed wejściem na pokład. Na jego oko 20-letni katamaran nie należał do luksusowych jachtów porównywalnych z jachtami rosyjskich oligarchów czy też bogatych szejków z Bliskiego Wschodu jednak miał  jedną myśl – nie płacisz, nie wymagaj.

Spoglądając za okno próbował z całego krajobrazu wydestylować obrazy, które były najbardziej wartościowe, ale ich ilość i nagromadzenie na całym horyzoncie była tak duża, że wydzielenie tych najlepszych wydawało się być procesem żmudnym i prawdopodobnie niemożliwym do zrealizowania. Pstrykając co kilka sekund fotkę i zapisując je na już i tak obciążonej karcie pamięci zastanawiał się kiedy na ekranie aparatu pojawi się wspaniały napis „Karta pamięci pełna” i nie będzie już wstanie kraść tych ulotnych chwil. Miał także nieodparte wrażenie, że każdy element krajobrazu, który widzi teraz przed sobą jest jakby lepszy od tych, które widział do tej pory w innych zakamarkach świata. Fale układały się w kształty bardziej pełne, poruszały się z gracją baletnicy po lustrze morza, drzewa aż biły nieograniczoną zielenią, biały piasek zdawał się być bielszy niż zęby modelek z reklamy Colgate. Kradł zatem wszystkie te pojedyncze fragmenty składające się na jedną wielką całość nazywaną Filipinami, po to tylko, żeby kiedyś jeszcze móc je zobaczyć, chociażby na cyfrowej fotografii.

Niemrawe kino amerykańskie doskonale przecinało jeszcze bardziej niemrawą atmosferę na pokładzie, którego najbardziej rozrywkową częścią byli ci wiecznie uśmiechnięci Filipińczycy stanowiący załogę. Miał wrażenie, że pomimo iż dla nich jest to codzienna rutyna, to każdy rejs stanowi jakby nową zagadkę i nowe przeżycie. Zabawiając podróżnych i służąc im pomocą powodowali, że bujanie się wśród fal ciętych przez łódź było o niebo bardziej przyjemne niż gdyby podróż miała odbywać się bez załogi. Od czasu do czasu potrafili coś podśpiewać, od czasu do czasu zażartować. Nie wiedział czy robią tak z własnej woli i nieprzymuszonej chęci czy wręcz przeciwnie stanowi to zapis ich kontraktów, w których istnienie nie do końca wierzył. Przecież i tak mało kto pracuje tutaj legalnie. Taki kraj.

 W dalszym ciągu fotografując wyobrażał sobie jak przyjemnie musi mieć kadłub „Groma w Raju” kiedy ma możliwość w tym upale kroić tryliony fal każdego dnia i czerpać z nich błogi chłód niczym pasażerowie czerpią powiew klimatyzacji wewnątrz. Każda minuta spędzona pośród fal i życia morskiego przybliżała go do finalnej destynacji, co w tym momencie niejako powodowało i smutek i radość. Radość dlatego, że dotarcie do celu zawsze jest zastrzykiem podnoszącym stężenie endorfin, ale także i smutek dlatego, że każda minuta przybliżała go także do końca, a czas pomimo tego, że miejsce to miało wiele wspólnego z jego wyobrażeniem najlepszego miejsca na Ziemi płynął z taką samą prędkością. Sekunda po sekundzie. Minuta po minucie. Założył sobie jednak, że będzie ekstrahował każdą z tych minut z godziny, siekał ją na sekundy, a tą ścierał w drobny setnosekundowy mak, a z tego upiecze najlepszy makowiec jaki kiedykolwiek jadł. A potem go zje. Nie dbając o to co będzie później i o to, że jedzenie makowca nie zawsze jest dobrze traktowane przez przewód pokarmowy. Zje go pełną gębą. Lub „pełnym ryjem” jak zwykł mawiać. Nie starał się zapamiętać każdego wspomnienia, każdego obrazu tudzież każdego jego wycinka z osobna, bo podjąłby się zadania niemożliwego do wykonania. A także wiedział już, że jego pamięć pomimo tego, że pojemna, to na pewno nie pozwoli mu na zapisanie choćby części z tych niesamowitych momentów. Dlatego zapisywał tylko niektóre z nich, które później miał zamiar poskładać w jedną większą całość i opowieść.

Łódź uderzyła o nadbrzeże portu Tagbilaran. Niezwykła nazwa. Zauważył, że tagalog, którym porozumiewają się tubylcy zawiera w sobie zdecydowanie za dużo „b” oraz „g”, co sprawia, że język to niesamowicie trudny do wymówienia dla Słowian, za którego się też uważał. Aparat gębowy, który posiadał przyzwyczajony był do wypluwania z siebie wszystkich tych szeleszcząco – trzeszczących „chrząszczów brzmiących w Szczebrzeszynie”, a gdy tylko próbował zrozumieć i pod nosem powtórzyć co mówili ludzie rozmawiający obok miał wrażenie, że jego język wiąże podwójny Windsor bez informowania o tym właściciela. Rozleniwieni już w tej chwili pasażerowie turbo – okrętu nawodnego po ponad dwugodzinnej kołysance na falach cieśniny Cebu rozpoczęli rozładunek bydła. Bo mniej więcej tak to wyglądało. Brak wniosków wyciągniętych z procesu załadunku bydła na pokład spowodował, że po dwóch godzinach od ostatnich pokładowych scen dantejskich zmuszony był oglądać je jeszcze raz, w identycznym niemalże wydaniu. Ponownie załoga postanowiła zapanować nad rozjuszonym  niczym stado byków podczas gonitwy w Pampelunie tłumem i co najważniejsze ponownie jej się to udało. Nie wiedział jak tacy mali i mili ludzie potrafią wpływać na takich dużych i niezbyt miłych w tak duży sposób. Ważne jednak, że finalnie praca załogi okazała się celowa i koniecznie potrzebna, bo inaczej tłum mógłby kogoś stratować, a wszystko po to, żeby opuścić pokład łodzi, na której było całkiem przyjemnie. Począł jednak się wtedy zastanawiać, co przyjemnego musi być w miejscu, do którego właśnie dotarł skoro ludzie uciekają z dostarczającej niemałej dawki przyjemnych emocji łódki w kierunku stałego lądu wyładowanego obskurnymi budynkami, smrodem miasta i spalin oraz tłumem ludzi. Ta historia musiała mieć jakieś drugie dno…

Postawił kilka kroków na rozgrzanym gruncie, który jak miał wrażenie pochłonął chyba dwa razy więcej promieni słonecznych niż powinien tego dnia, a przecież było jeszcze krótko przed południem. Do upału zdążył już przywyknąć, a w zasadzie zaakceptował to, że będąc tutaj ten skurczybyk powodowany Słońcem nie odpuści ani na chwilę, aż do momentu kiedy niebo przejmie Księżyc, który dokonał rezerwacji na godzinę około 19. Zastanawiał się czy jego pseudo-turystyczno-surferskie japonki zdołają pokonać żar asfaltu rozlanego na ulicach portu i pobliskiego Tabgilaran bowiem zielonego pojęcia nie miał czy tak naprawdę istnieje tutaj jakakolwiek szansa na znalezienie taksówki i być może przyjdzie mu następne kilka kilometrów przemierzyć stylem klasycznym, co w tym wypadku oznaczało nastawianie gumowego obuwia marki Rip Curl na warunki ekstremalne, w których prawdopodobnie nigdy nie były nawet testowane, a co dopiero używane. Wiedział na pewno, że nie jest to Cebu i jest tak naprawdę tutaj trochę „dziko”, cokolwiek to znaczyło, bo prawdziwą dzikość w jego opinii widział już w miejscu gdzie wylądował. Nie spodziewał się tak naprawdę, że można zajść dużo dalej w kwestii „dzikości”.

Jak bardzo się mylił przekonał się dopiero kilka minut później. Opuszczając port Tagbilaran i kierując się w kierunku parkingu znajdującego się na froncie portu nie wiedział jeszcze czego się spodziewać. Tą dziwną zgoła podróż do tej pory można by było opisać kilkoma frazami w stylu „nie wiedział”, „nie spodziewał się”, „zastanawiał się”. Każda minuta następująca po poprzedniej naznaczała czas setkami bardzo dziwnych i zarazem totalnie nowych rzeczy, dziurkując jego wyobraźnie niczym staromodny kasownik dziurawiący bilet komunikacji miejskiej. Kroczył więc przez ten, było nie było, niewielki port celem odnalezienia transportu, który miał go zabrać w to, podobno, wymarzone miejsce zwane półwyspem Panglao. Pięć minut zdzierana tych, jak się teraz okazało mogących znieść ekstremalne warunki, japonek pozwoliło mu dotrzeć do drzwi z napisem „Exit”, za którymi miał nadzieję spotkać kogoś, kto będzie mógł odtransportować go w kierunku hotelu, gdzie będzie mógł zażyć trochę odpoczynku. Odpoczynku, o którym marzył budząc się w okolicach środka nocy czyli tuż po 5 rano. Gdy zbliżał się do wspominanych drzwi na przysłowiowe wyciągnięcie ręki zauważył, że Tagbilaran, a konkretnie port znajdujący się w tej miejscowości nie różni się żadnym detalem od pozostałych miejsc. Przez oszklone drzwi nie dało się ujrzeć nic poza mocno opalonymi twarzami Filipińczyków i wiedział też, że to oznacza tylko jedno – każdy z nich będzie próbował na niego naskoczyć, każdy następny z większą siłą niż poprzedni i każdy kolejny będzie miał do przedstawienia bardziej konkurencyjną ofertę.

Szybkim i gwałtownym pociągnięciem ręki zassał jedno skrzydło przeszklonych drzwi do środka budynku i pewnie krocząc podążał pomiędzy tłumem krzyczących w tym angielsko – filipińskim języku zdania namawiające do wybrania właśnie tej, a nie innej taksówki. Każdy z mężczyzn miał przy sobie kartkę z nazwą miejscowości, proponowanym czasem podróży. Prawda jest jednak taka, że na żadnej z wielu tuzinów karteczek (dlaczego jest ich tam tak dużo? Przecież tutaj jest z 30 turystów…) nie widniała cena za odcinek podróży. Tę, jak zdążył już zauważyć po ludziach stojących po boku promenady i gestykulujących, należało ustalać już po wybraniu towarzysza, a właściwie lidera swojej podróży. Jak wyglądają taksówki dowiedział się chwilę później. Gdy tylko skończył się triumfalny szpaler, którego środkiem podążał został zaatakowany przez tłum rozwścieczonych, głodnych blond-dolarów mężczyzn, których ostatnią rzeczą, która mogłaby ich obchodzić było to czy podróżny posiada jeszcze choć kilka decymetrów sześciennych powietrza, żeby złapać kolejny oddech. Śmiałym ruchem ręki jak przy otwarciu drzwi z napisem „Exit” postanowił odgonić nieco niższą od niego filipińską brać, żeby tylko poukładać trochę ten rozjuszony tłum. Chwilę zajęło mu uporządkowanie tego wszystkiego w kolejkę, zupełnie jak przed wejściem na szybką łódź. Wtedy, gdy już wszystko miało swój szereg, zęby znów zostały delikatnie przypiłowane postanowił powiedzieć to, czego oczekiwali usłyszeć od niego właściciele filipińskich firm z branży „transport i logistyka” czyli goście posiadający taksówki. Nie taksówki znane z wielu stron świata, gdzie wsiada się na tylne siedzenie sedana, kierowca zazwyczaj przy temperaturze na zewnątrz w okolicach 35 stopni włącza nawiew z chłodzeniem klimatyzacją dzięki czemu podróż jest komfortowa o ile zawieszenie samochodu pamięta ostatni remont. Tutaj wyglądało to zgoła inaczej. Postój taksówek zapchany był dziwnymi, wcześniej niewidzianymi pojazdami. Pamiętał tajskie tuk-tuki, które woziły na swoich małych pakach kilkanaście małych tajskich ciał, pamiętał podwózki na motocyklu, gdzie siedział za starszym panem i bez kasku przecinał drogi Songkhla z wiatrem we włosach, ale tego co tu ujrzał nie widział jeszcze nigdzie. Multikolorowe pojazdy, napędzane siłą motocykla z przyczepioną do boku budą z ławą, dosłownie ławą, na które mieściło się 2 osoby – w najlepszym przypadku, preferowane by osoby były wątłe dla większego komfortu podróży. Każdy z tych malowańców naznaczony był na tylnej pokrywie z włókna szklanego jakimś cytatem z Biblii co znów potwierdzało głęboką religijność Filipińczyków i wiarę w to, że nasz los nie do końca znajduje się w naszych rękach, ale poprzez dobre zachowanie możemy na niego wpływać. Za motor pojmował wszystko co rozpędza się w miarę żwawo i powoduje wywrócenie grzywki na lewą stronę jeżeli podróżuje się bez kasku. Ewidentnie pojazd, do którego zamierzał wsiąść za chwilę takich przeżyć nie gwarantował. Lichy motocykl znajdujący się w środku całej konstrukcji nie mógł być Koniem Przewalskiego dla całego składu dlatego też nie spodziewał się, że podróż do hotelu będzie należała do błyskawicznych.

Negocjacje ceny za ledwie 15 kilometrową podróż w warunkach, nazwijmy to, polowych wystartowały z okolic 1000 filipińskich peso, ale jako już doświadczony w taksówkowych bojach podróżny wiedział, że chłopiska stojące naprzeciwko robią sobie jaja. Albo może sami mieli nadzieję, że nacięli się na kolejnego turystycznego żółtodzioba z wypchanym portfelem, który pozwoli im zarobić 3 pensje dzienne za jeden kurs. Pierwsze kwoty przedstawiane przez to towarzystwo ewidentnie wprowadzające praktyki monopolistyczne skwitować musiał szyderczym uśmiechem, który od razu uświadomił także przewoźnikom, że nie mają do czynienia z laikiem w tej kwestii. Szybko zaczęli proponować ceny zbliżone do rzeczywistości i operować kwotami w okolicach 300 peso, co już wydawało się być ceną atrakcyjną. Z uwagi na swoją wyrobioną już przebiegłość nie poprzestał na tym, gdyż także sprawiało mu to niejaką radość, kiedy patrzył na tłum taksówkarzy bijących się między sobą o blond studolarowego klienta, który może zagwarantować pokaźny dochód tego dnia. Finalna kwota to 150 pes. –Lubię tych ludzi – pomyślał zajmując miejsce w tricyklu, bo już wiedział jak nazywa się ten kolorowy pojazd, który przez kolejną godzinę miał powodować przesuwanie się jego kręgów w kręgosłupie, a o czym jeszcze nie wiedział w momencie zajmowania miejsca w pojeździe. 

Taksówka poczęła wolno rozpędzać się, a właściwie zaczęła polować na kolejny dodatkowy kilometr na prędkościomierzu, bo z rozpędzaniem się wg definicji, którą przyjmował nie miało to nic wspólnego. Prędkość maksymalna tego boholskiego krążownika szos z napisem w stylu „Jesus loves us” oscylowała gdzieś w okolicach 20km/h, ale woźnica, bo nie można go przecież nazwać kierowcą, wolał się do tego zabójczego limitu nie zbliżać z uwagi na bezpieczeństwo podróżnych i regulacje środowiskowe związane z emisją czarnego i gęstego jak smoła dymu z tłumika tego pojazdu.

Przemierzając ulice Tagbilaran i czerpiąc niebywałą radość z pierwszych minut tej unikatowej jak do tej pory podróży miał wrażenie, że to jeden z bardziej przełomowych momentów w jego życiu. Uświadamiał sobie bowiem, że świat nie zawsze jest kolorowy, nie wszyscy mają dostęp do wody, nie wszyscy mają jak zarobić na chleb i nie wszyscy mogą robić to co sobie założą, z uwagi na swoje położenie, historię i wiele innych czynników. Oglądając biedne ulice Cebu wiedział, że Filipiny, to ten zakątek świata, w którym diabeł raczej skłania się do mówienia „Dobranoc”, aniżeli „Dzień dobry”. Żwirowo – piaskowe drogi tej jednej z najbardziej charakterystycznych wysp tego unikatowego kraju jakim są Filipiny pokazywały, w otoczeniu domów kleconych z bali i strzechy, że życie tutaj to życie w trzecim świecie. Unikatowość tego miejsca polegała także na tym, że po raz pierwszy mógł na własnej skórze poczuć jak wygląda szeroko pojęty trud życia. Uświadomił sobie także, że miejsce, w którym się znalazł tak naprawdę najwięcej powie mu o nim samym niż o regionie geograficznym,  w którym wylądował.

Tricykl z wolna przemierzał podziurawione drogi będące, jak to zwykł mawiać, „under construction” od niewiadomego już czasu, i które z pewnością pozostaną w takim stanie przez nie wiadomo jaki czas… po prostu to zaakceptował. Przy całym swoim altruizmie, który go cechował wiedział, że na to jak kreuje się ten krajobraz nie ma najmniejszego wpływu. Mógł tylko ekstrahować z ogółu tego krajobrazu pojedyncze rysunki rysowane kredką rzeczywistości. Ze swojej filipińskiej taksówki podziwiał z niesamowitym zainteresowaniem obrazy za oknem – oglądał beztroskość ludzi, pomimo sytuacji , w której się znajdują. Kołysząc się na hamakach absorbowali każdy kawałek cienia, który ich dotknął, oddzielając ich widzialną granicą od żarzącego słońca. Jedno było ciągle zaskakujące – ludzie spoczywający na hamakach, po których nie spodziewał się, że są w stanie wykonać jakikolwiek ruch przy takiej temperaturze widząc go zawsze z wielką chęcią unosili dłoń wraz z ręką, żeby pomachać nietypowej twarzy zasiadającej w błogosławionym pojeździe, który pewnie litry wody święconej jak i benzyny wypił.

Pokonywali kamienny most, który z całą pewnością nie był budowany wg ogólnie przyjętych norm budowlanych, i który wyglądał tak licho, że nie do końca był pewien czy uda im się pokonać go w całości przed tym nim ten postanowi się zwalić do morza. Na szczęście filipińska taksówka do najcięższych nie należała dlatego uświadomił sobie, że Ci bądź co bądź przebiegli ludzie mogli zbudować ten most właśnie na potrzeby takich pojazdów, stąd też jego konstrukcja nie musi przypominać w sobie tych największych jakie miał okazje widzieć czyli Incheon Bridge tudzież jeszcze większych, o których tylko słyszał z kolorowych stron magazynów internetowych. Krajobraz za okienkiem tricykla rysował się kolorowo – rzesze palm, bujna roślinność poprzecinana filipińskimi izbami kleconymi ze desek, belek i strzech o równie wątłej konstrukcji co wspomniany wcześniej most sprawiały, że kąciki ust mimowolnie przemieszczały się w kierunku uszu pozwalając zębom cieszyć się świeżym, nieskazitelnie czystym powietrzem tej a’la dżungli, którą teraz przemierzali. Zastanawiał się głęboko w sobie czy faktycznie jest tutaj, aż tak źle, czy aby na pewno ci ludzie nie mogliby nieco poprawić tej swojej marnej jakości życia w jakiś sposób. Potem jednak szybko zaczynał zastanawiać się nad kolejną rzeczą – właściwie po co mieliby to robić? Może jedyne czego im potrzeba, to uśmiech z rana, kawałek strawy – niezbyt duży, bo ludzie to malutcy, no i od czasu dach nad głową- też niezbyt zaawansowanej konstrukcji, bo przecież za rok i tak przyjdzie tajfun i wszystko zwieje. Może faktycznie nie potrzebowali tego wszystkiego czego potrzebował on – pieniądze, praca, kariera, dom i setka innych, zgoła nieistotnych rzeczy.

Każdy kilometr dżungli, która stawała się coraz bardziej gęsta przybliżał go do myśli o tym, czy hotel, w którym dokonał rezerwacji rzeczywiście tam jest… czy nie są to po prostu obrazki z jakiegoś innego regionu świata jak Borneo czy inne Bali. Taksówkarz jednak zdawał się wiedzieć dokąd zmierza, nawet pomimo tego, że prędkość tricykla nie przekraczała 10 km/h jak sam obstawiał, bo prędkościomierz w tym pojeździe jak pewnie reszta rzeczy w nim zainstalowanych był uszkodzony. Wrócił jeszcze na chwilę do swojego codziennego seulskiego życia i poczuł ulgę. Wszelkie bodźce, które do niedawna powodowały w nim wewnętrzne wkurwienie odeszły jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Teraz liczyło się tylko to co widział, a nie to o czym myślał. Tak jakby wyłączył swój umysł, który od tych kilku chwil od kiedy opuścił pokład łodzi służył mu tylko do zapisywania obrazków docierających do jego oczu. Od czasu do czasu budziło go podskok motoru wpadającego w co większą dziurę. Kierowca, czy też szef firmy transportowej jak mógł go tutaj nazwać zdawał się także nie przejmować tym, że pół koła tego śmiesznego pojazdu znajduje się pod linią drogi, w dziurze, w której noga mogłaby spocząć do wysokości połowy piszczela. Nie, nie można sobie zawracać głowy tak przyziemnymi sprawami.

Zdawał się także nie przejmować niczym w momencie, gdy zajechali pod śmieszny kiosk zbudowany z resztek budowlanych w stylu deski, blacha, tektura, a który okazał się być boholską stacją benzynową stanowiącą punkt zwiększenia zasięgu tricykla. Kierowca bez ogródek poprosił pasażera o 70 peso na benzynę za przejechany odcinek drogi, żeby mógł jechać dalej. Nie zastanawiając się nad niczym, ponieważ miał już dość tej podróży i chciał jak najszybciej dostać się do upragnionego hotelu wyciągnął banknot 100 peso i wręczył go kierowcy. Ten zakupił 2,5 litra benzyny z komicznie wyglądającego dystrybutora, który ostatniej walidacji też już pewnie nie pamiętał więc można było przypuszczać, że w rzeczywistości ilość zakupionego paliwa jest solidnie mniejsza niż 2,5 litra, które miało trafić do baku tego bolidu. Ale…. Kto by się tym przejmował, przecież to takie nieistotne. Pomyślał sobie jak nieskrępowane prawnie życie mają ludzie żyjący tutaj. Motocykl co prawda był zarejestrowany, ale gdy ujrzał jak tankuje się  tutaj benzynę uświadomił sobie, że w Polsce niemożliwym byłoby otworzyć tak wyglądającą stację benzynową. Nikt by nie wyraził na to zgody, bo za dużo jest regulacji, przepisów, norm i podatków. Ale nie tutaj. Tutaj można wszystko… jeżeli tylko się chce.

Napojony krążownik filipińskich szos począł przemierzać kolejne metry szutrowych autostrad o szerokości pokaźnego chodnika. Nie było mowy o pokonywaniu kilometrów. Podróż w tych warunkach pośród kurzu, niezliczonych dziur i nierówności drogi musiała odbywać się w sposób kontrolowany, co wprost znaczy wolny. Zdobywali kolejne metry wycieczki coraz bardziej brnąc w las palm i bujnej roślinności porastającej już wszystko włącznie z domkami, izbami, sklepami, barami i wszystkim tym co dookoła drogi się znajdowało. Nie potrafił określić czy są już blisko czy daleko, bo nie znał też prędkości z jaką się poruszali. Mógł jedynie mniemać, że jest kurewsko wolno. Od wybycia z portu minęło już dobre ponad 40 minut. Przez wąski luft w przedniej obudowie tego czegoś co zdążył już w swoich myślach nazwać budą od czasu do czasu próbował rwać chwile zapisując je na karcie pamięci swojego aparatu. Nagrywał jak ludzie machali do niego za każdym razem widząc przejeżdżający tricykl, nagrywał kiedy ulice przemierzały niedożywione psy, o których myślał, że pewnie już wieczorem zakończą swój żywot będąc pożywieniem w jednej z tych słynnych filipińskich zup, gdzie gotuje się całe zwierzęta. Nieważne jakie. Teraz myślał, że są to właśnie te psy. Kamerował także te wszystkie filipińskie budko – sklepy, z których każdy oklejony był ogromnym logiem z napisem „Tanduay” okraszonym ogromną butelką z napisem „rhum”. W tym momencie wiedział już co to znaczy. Jeszcze przed samym wyjazdem jeden z jego nowopoznanych kolegów opowiedział mu o fenomenie tej butelki. Smaku nie zdążył poznać, ale opinie ludzi, którzy już mieli okazję spróbować tego podobno wybornego trunku były tylko przychylne. Przychylne to nawet mało powiedziane. Każdy kto pił „Tanduay” powtarza, że to nie jest trunek – to kultura picia. Miejsce, czas, rum – wszystko to tworzy niepowtarzalną atmosferę, dzięki której swój pierwszy filipiński „Tanduay” zapamiętujesz na długo. Miał też nadzieję, że z nim będzie tak samo.

15 kilometrów i grubo ponad 60 minut podróży. Co jest kurwa? – pomyślał. Nie, odpuszczam. Zapłacił pozostałe 50 peso i postanowił, że nawet ta niezbyt przyjemna wyprawa nie zepsuje mu tych wszystkich pięknych przeżyć, których teraz doświadczał i tych, których doświadczyć zamierzał. Wypakowal się z pojazdu i zdał sobie sprawę z tego, że nawet ta żółwia prędkość pojazdu potrafiła delikatnie owiewać jego ciało niwelując trochę żar słoneczny. Gdy tylko opuścił budę tricykla poczuł jak strużki potu zaczęły przemierzać przestrzeń między łopatkami kierując się, kolokwialnie mówiąc, w stronę tyłka. Kolega kierowca stwierdził łamaną angielszczyzną, że dalej podwieźć nie może, ponieważ to posiadłość prywatna i zazwyczaj się takich nie narusza dlatego musi wysadzić go tutaj. Nie widział jeszcze czy jest tam w ogóle jakiś hotel, a już kompletnie nie wiedział czy jest tam ten, do którego miał się teraz udać. Zaufał przeznaczeniu, jak w przypadku setki ostatnich sytuacji. Podebrał swój mały plecak z komputerem, z którym w ostatnim czasie coraz rzadziej się rozstawał oraz malutką torbę na kółkach, w której znajdował się bagaż na pozostałe 3 dni, które miał tutaj spędzić i zaczął przemierzać ścieżkę pomiędzy zielonymi krzakami, wśród owadów o istnieniu których nie miał wcześniej pojęcia. Miał tylko nadzieję, że szczepienia, które posiada przewidują zwalczanie skutków ukąszeń tego śmiercionośnego żywopłotu, bo to mniej więcej przypominały krzaki okalające ścieżkę z dwóch stron.

Zza krzewów wyłonił się niewielki budynek, dwupiętrowy w kolorze śnieżnobiałym z bardzo otwartym holem pośrodku oraz restauracją na boku. – Tak jak na obrazku – powiedział po cichu. Gdy dzień wcześniej rezerwował swój nocleg na następne 3 dni myślał tylko o tym, żeby było ładnie i przytulnie, bo w końcu to jedyne krótkie wakacje w ciągu ostatnich 6 miesięcy więc należałoby spędzić je godnie. Dotarł zatem do drzwi, a w zasadzie do wejścia do korytarza, bo typowych drzwi znanych mu do tej pory w tym hotelu nie było. W ogóle odnosił wrażenie, że drzwi na Filipinach to temat tabu i posiadanie ich nie jest jakimś szczególnym wymogiem jeżeli posiadasz izbę, mieszkanie, dom, hotel czy cokolwiek gdzie spędzasz czas i śpisz. Szczególnie jeżeli znajduje się to w takim miejscu jakim jest Panglao, które wpisane jest w „dżunglę” gdzie diabeł mówi dobranoc, a dookoła zamieszkują ludzie, dla których szczytem aktywności fizycznej jest leżenie na hamaku. Nikt z nich pewnie nie myślał o jakichkolwiek napadach, rabunkach, kradzieżach toteż drzwi w budynkach nie są potrzebne. Logiczny tok rozumowania – pomyślał. Logiczny, w rzeczy samej. Korytarz ciągnął się przez jakieś 10-12 metrów jak zdążył zauważyć na pierwszy rzut oka wchodząc do niego. Mniej więcej w połowie jego długości znajdowała się recepcja z dosyć wysokim kontuarem. Będąc jeszcze przy drzwiach stwierdził irytując się mocno, że nikogo tam nie ma, jednak gdy postawił kilka kroków w jego kierunku jego oczom ukazała się bujna, pokręcona czupryna kobiety, a w zasadzie dziewczyny – recepcjonistki. Była tak wątła i niewielka, że nawet na stojąco ledwo czubek jej głowy wystawał poza szczyt drewnianej konstrukcji, przy której w pierwszej kolejności załatwić należało wszelkie formalności związane z meldunkiem. Płynną angielszczyzną dziewczyna hotelowa poinstruowała go co ma zrobić, żeby pobyt z punktu widzenia formalnego był w porządku, a potem powiedziała, że cała reszta instrukcji zostanie przekazana przez kolejną osobę. Wypełnił wszystkie wymagane formalności, opłacił wszystko kartą kredytową licząc, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku, złapał swój bagaż i zaczął przemieszczać się w kierunku końca korytarza.

Fart chciał, że okres, w którym miał okazję zawitać w to miejsce był z gatunku tych, o których mawia się „low season” i miał możliwość dostania najbardziej atrakcyjnego apartamentu w hotelu, ponieważ przebywał tam praktycznie sam nie licząc obsługi i właścicieli, którzy jak się później okazało lubią zawitać do niego kilka razy do roku celem „dopilnowania” zamiejscowego biznesu.

Właścicielami okazała się być filipińsko – australijska para, w której część męska stanowiła tą australijską, a żeńska wiadomo. To już też wiedział. Widział to wcześniej na Bali, widział to już także tutaj. Nic w tym rejonie świata, a w zasadzie bardzo mało należy do Filipińczyków, Indonezyjczyków. Szczególnie w tak turystycznych rejonach w jakim się teraz znajdował. Okazali się oni być jednak bardzo pomocni,  nastawieni na kontakt z turystami i chętni nieść im wszelką pomoc w razie potrzeby.

Udał się zatem do apartamentu. Oszklona ściana niewielkiego pokoju stanowiła zarazem drzwi. Można ją było praktycznie w pełni rozsunąć i kładąc się na miękkim łóżku cieszyć się widokiem za oknem. Delikatny basen, umiejscowiony z 1,5 metra od pokoju delikatnie przechodził w ocean, który już końca nie miał. Wszystko otoczone było delikatnie szumiącymi palmami, które potęgowały wrażenie nieskończonego rozleniwienia tego miejsca. Miejsca, w którym mogłeś wyłączyć lub włączyć swoje myśli w każdej chwili, w której tego potrzebowałeś. Chyba nigdzie indziej tego nie mógł dokonać. Przynajmniej tak teraz sądził.

Wychodząc na dach budynku odkrył, że znajduje się tutaj niewielka wiata, zbudowana na potrzeby jadalni, bo serwowano tutaj śniadania każdego poranka. Widok zapierający dech w piersiach po raz kolejny potęgował uczucie bliskości raju, miejsca gdzie każda troska minimalizowana jest do zera, gdzie zapominasz o wszystkim co miałeś za sobą, a liczy się teraz tylko fala i przywiewający jej szum delikatny wiatr muskający każdą partię półnagiego ciała. Obsługa hotelowa zaskoczona wizytą gościa o tej porze delikatnie uśmiechała się widząc jak czerpał z każdego podmuchu jakby to był kubeł zimnej wody wylany na głowę w upalny dzień. Chociaż tak się też czuł. Wiedział, że pozostali coś widzą. Jego prawie śnieżnobiałe ciało chłonęło teraz promienie słońca niczym sucha gąbka wodę, nie wiedząc jeszcze o tym jak duży ból odczuje jutro rano budząc się w kolorze purpury. Pod wiatą znajdowały się fotele rodem z Ikei. Siadając na nie zatapiałeś się w delikatną tkaninę i wręcz tonąłeś w objęciach puchu, mogąc spod okularów słonecznych obserwować bezkres oceanu poprzecinany licznymi wybrzuszeniami w postaci wysepek, półwyspów i łodzi, które wyglądały tak jakby zostały tam niejako wprogramowane i od niepamiętnych już czasów nikt ich nie ruszał ani ruszać ich nie zamierzał.

Siedząc tak sączył kolejne już zimne piwo, zszedł tylko piętro niżej, bo poczuł w tej chwili, że „rakowa” skóra delikatnie mówiąc przypieka się niczym „lechon” będący lokalnym przysmakiem. Odbył kilka rozmów z obsługą hotelu i czyniąc jak zawsze próbował wysublimować od nich jak najwięcej o tym jak wygląda życie pośród palm, nienagannej prawie pogody i jak sam uważał bez stresu dnia codziennego. Później już zweryfikował swoje poglądy na temat beztroskości życia na Bohol i wiedział, że kolorowo nie ma nigdzie. Młode dziewczęta, cechujące się niebywałą inteligencją, która wymuszona została właśnie przez jakość życia wykonują pracę niegodną ich warunków. Ta bezstresowość wynikała jednak bardziej z ich podejścia do życia aniżeli z położenia geograficznego. Wiedział także, że pogoda potrafi też dobrze się odgryźć od czasu do czasu na obywatelach serwując im a to tsunami, a to tajfun, a to trzęsienie ziemi. Czasami potrafi też zaserwować kilka na raz, w dowolnej kolejności i kombinacji. Jednakże coś nie pozwalało im pozbyć się uśmiechu z twarzy. Coś nie pozwalało im także nie promieniować radością. I tego pojąć nie potrafił. Nie był w stanie zrozumieć z czego wynika ta przyjacielskość, chęć niesienia pomocy ludziom, nastawienie do świata pomimo wszystkich problemów drążących spokój życia codziennego z jakimi musieli się spotykać.

Spoglądał na ocean patrząc jak ten ucieka w głąb jak gdyby bał się tego czegoś co może wyjść z lądu po nadejściu nocy. Widział już wspaniałe odpływy na Bali, kiedy morze potrafiło uciec w głąb o jakieś 300 metrów odsłaniając przestrzeń wielką na kilka boisk futbolowych. Tutaj natomiast odpływ był nieco bardziej uroczy. Zamiast balijskich ciemnych plaż wulkanicznych tutaj obserwował piękny biały piasek poprzecinany różnorodną roślinnością wodną wyłaniającą się podczas odpływu. Z drugiego piętra, na hotelowym balkonie wszystko to wyglądało niesamowicie.

Dobiegała godzina 18 kiedy to przysiadł się kontuaru hotelowego baru, za którym nie widział wcześniej nikogo. Zupełnie jak przy recepcji. Okazało się jednak kiedy zajął miejsce na barowym hokerze, że za kontuarem biega kolejne bardzo wątłe ciało płci żeńskiej, którego, jak mniemał w tym momencie, zadaniem jest obsłużyć spragnionego klienta. Powiedział sobie po cichu… „chyba już czas”. Na mitycznej półce odnalazł upragnioną butelkę z napisem Tanduay i zamówił szklaneczkę.

Wiedział, że się nie zaskoczy. Wiedział to dlatego, że słyszał zbyt dużo przychylnych opinii, które świadczyły o tym, że trunek to nie jest z pierwszej łapanki. Że coś sprawia, iż każdy kto go spróbuje mówi, że to najlepszy rum jaki miał kiedykolwiek w ustach. Tego co teraz poczuł nie potrafił opisać. Nie zastanawiał się dlaczego, nie pytał jak to jest zrobione. Po prostu po raz kolejny pociągnął ze szklaneczki chcąc dalej delektować się fantastycznym orzeźwieniem, pomimo tego, że to tylko alkohol. Ale jak już sam wiedział, rację mieli ci, którzy twierdzili, że Tanduay to nie rum – to kultura picia. Nadzieja okazała się prawdziwa.

Kilka drinków doprawione dwoma lub trzema szklaneczkami Red Horse’a, który był szantadrowym produktem miejscowego przemysłu browarniczego uświadomiło mu, że pobudka o 5 rano w niedzielę, po ciężkiej podróżniczej sobocie może zmiażdżyć nawet najtwardszych zawodników. Postanowił udać się do łóżka nieco wcześniej, pomimo iż były to wakacje, upragnione wakacje, o których marzył przez ostatnie kilka miesięcy. Teraz jednak baterie odmawiały posłuszeństwa i czuł się jak wyczerpany królik z reklamy Duracell, któremu po prostu brakuje energii tuż przed metą. Postanowił położyć się z lekkim odurzeniem w głowie, nie martwiąc się, że jutro poniedziałek i że prawdopodobnie po raz kolejny przyjdzie mu się zmierzyć z bólem głowy… to go akurat nie zajmowało. Spojrzał po raz ostatni na zachodzące słońce, powiedział w ciszy „Życie jest piękne” i przewrócił się na łóżko zasypiając niemalże od razu.

Gdy obudził się rano odbył cały rytuał hotelowy – prysznic, śniadanie, balkon, piwko i postanowił, że uda się na plażę. Na tę plażę, o której tak długo marzył, a gdzie miał zamiar za chwilę już wylądować. Poprosił o podwózkę, którą w cenę noclegu wliczyli uprzejmi właściciele celem ściągnięcia klientów także w sezonie niskim i udał się na Alona Beach zasiadając za wątłą kobietą, która nakazała wsiąść mu na motocykl bez kasku. Nie wiedział czy tam dojedzie patrząc na jakość dróg, motocykla i dodające jeszcze do tego, że jednoślad kierowany był przez kobietę w krótkiej mini.

Motocykl zajechał na plażę, lekkim rzutem oka zmierzył bezkres oceanu wydobywający się zza knajpek znajdujących się kilka metrów pod nim i zanurkował w klimat Filipin…

O tym co wydarzyło się dalej postanowił, że nigdy nie napisze, bo jak sam uważał…


„What happens in the Phillippines, stays in the Phillippines”.