3/29/2014

Na początku był chaos... i tak już zostało.

Tytuł tego tworu pisanego sugerować może, niepodważalnie, że notka dotyczyć będzie czegoś w temacie nieładu, nieporządku, bałaganu, czegoś definitywnie niezorganizowanego, jednak w całej swojej niezorganizowanej naturze wzbudzającego moje zainteresowanie. Przewrotna nieco nazwa wpisu sugeruje, że owe "coś" o czym w notce za parę liter, zaczęło swój byt w chaosie i niezmiennie w tym chaosie pozostaje.

Mowa tutaj o tajskim ruchu ulicznym, tworze, który wydała na świat ojczyzna Tajlandia. Twór ten, według mojej nieco wypaczonej, ale zawsze opinii, jest dzieckiem ze wszech miar upośledzonym, posiadającym na swoim ciele i duszy niezliczoną ilość skaz i blizn porównywalną z ilością zabiegów botoxem Ibisza i jako syn matki Tajlandii (zwany dalej po prostu "synem") powinien otrzymać tytuł najbardziej pokrzywdzonego dziecka tajskiego.

Mogę z całą stanowczością i przekonaniem stwierdzić, że transport w tym kraju, to rzecz, która zadziwia mnie najbardziej i potrafi mnie wprowadzić w zdumienie równie prosto, co w przerażenie. Ale do rzeczy.

Punkt pierwszy: transport towarów.

Zacznę od czegoś co wydaje mi się być bardziej przyziemne czyli transport towarów. Z reguły obostrzenia dotyczące transportu towarów, poza tymi niebezpiecznymi, są dużo mniejsze niż te dotyczące transportu ludzi. Z reguły. W Tajlandii, jeśli nawet jest tak jak to napisałem powyżej, to nie widać tego na ulicach, co oznacza ni mniej, ni więcej niż tyle, że regulacje te i przepisy są o przysłowiowy kant dupy rozbić.

Dajmy na to, przewóz owoców. Prosta sprawa - wydawać by się mogło. Pakujemy wszystko do skrzynek, skrzynki układamy dbając o to, żeby żadna z nich nie wypadał podczas jazdy, kontrolujemy ile ich załadowaliśmy i jazda. Tak to się dzieje normalnie. Ale nie w Tajlandii, tutaj nie jest normalnie. Przewozu towarów takich jak owoce, warzywa, zrębki roślinne itd. dokonuje się w większości wypadków luzem. Tajski rolnik ładuje wszystko na pakę swojego pickupa (który de facto jest bardzo popularnym środkiem transportu z racji tego, że potrafi przewieźć 5-10 osób i pewnie z tonę towaru, choć zarejestrowany jest na 4 osoby i 400-500 kg), często nie dbając o to czy kierowca jadący z tyłu nie dostanie przypadkiem wielkim arbuzem (pół biedy) albo orzechem kokosa (współczuję!). Typowe dla takiego pickupa, który zajmuje się transportem jest jego przeładowanie, nie raz widziałem wyładowany metr ponad poziom kabiny samochód, którego błotniki delikatnie stykały się z kołami podczas jazdy. Ważne, że jedzie!

To samo dzieje się z ciężarówkami. I o ile wyładowanie pickupa nie stwarza moim zdaniem aż tak dużego zagrożenia na placku asfaltu, który u nas nazywa się drogą, o tyle ciężarówka przeładowana tak, że normalnie u nas potrzeba by było trzech, żeby przewieźć taką samą ilość towaru, takie zagrożenie powoduje. Ale co tam, ważne, że jedzie!

Mniejsze ilości towarów przewożone są motorami, które często pracują tutaj jako lokalny środek transportu ładunków o niewielkich gabarytach. Słowo klucz - niewielkich. Do przewiezienia 'niewielkiej' ilości tajskich towarów w Polsce śmiało moglibyśmy na przewóz tego podpisać umowę z PKP Cargo. Serio. Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy na motorze ledwie widać motocyklistę. I nie dlatego, że jest niski, wątły i w ogóle cienia nie rzuca. Nie. Dlatego, że obładowany jest pudłami, workami i reklamówkami. Motocyklista prowadzi motor jedną ręką, bo w drugiej trzyma 'bagaż', ilość możliwych ruchów nogami została ograniczona do minimum poprzez zapełnienie pustych przestrzeni przesyłkami. Motocyklista rusza tylko stopą, bo ma tam pedał zmiany biegów, to wystarcza, żeby się przemieszczać.

Często motor posiada dołączony do lewej strony wózek, który pomaga przewozić towar lub też, co zdarza się częściej stanowi mobilne stanowisko do sprzedawania czegokolwiek. W przypadku gdy wózek zostaje mianowany mobilnym stanowiskiem sklepowym, często posiada na swojej ramie zabudowaną kuchenkę, ladę oraz wystawę, z której właściciel serwuje różne specjały, wszelkiej maści i gabarytów, wszelkich smaków i zapachów. Najczęściej oczywiście przewozi się także jedenastokilogramową butlę z propanem - butanem, która mogłaby stanowić na ulicy środek ataku terrorystycznego, ale to nieważne. Ważne, że naleśniki ciepłe. To ile można załadować na taki wózek opisałem w jednej z poprzednich notek, ale ciągle się zaskakuję, gdy widzę te małe motorki przewożące taką ilość staffu i wtedy zastanawiam się - ile taki motor może? Czy moja bordowa strzała też jest taka harda? Raczej nie będę miał możliwości tego sprawdzić. Chyba, że otworzę własny kram i będę sprzedawał. Pieczarki czy coś. Nie, pieczarki to zły pomysł. Wymyślę coś lepszego, ale później.

Punkt drugi: Transport ciał

Obostrzenia dotyczące transportu ludzi prawdopodobnie są tutaj także w głębokim, publicznym poważaniu. Ale od początku. Kiedy obywatel Tajlandii zamierza wykonać transport swojego ciała z punktu A do punktu B, zazwyczaj bez celu, jedzie, żeby się przewietrzyć do wyboru ma kilka środków transportu, o których też już była mowa, ale które pozwolę sobie przypomnieć wraz z krótkim opisem, który może przydać się w dalszej części. Do dzieła zatem:

Nr 1 - samochód osobowy, ale nie taki zwykły samochód osobowy. Tutejszy pojazd mechaniczny o 4 kołach nie może być zwykłym pojazdem, bo byłby zwykły. A jesteśmy w Tajlandii, tutaj wszystko jest 'osom i emejzin' Tajski samochód osobowy to zazwyczaj Toyota (Vios, Hillux, Commuter, Fortuner) albo Isuzu (D-Max). Te marki w zasadzie mogłyby zdominować rynek samochodów w Tajlandii, ale pech chciał, że Honda też pomyślała, że może coś wciśnie tajskiemu narodowi i czasami widzimy na ulicach Hondę. Tudzież Mazdę.

Samochód osobowy w Tajlandii koniecznie musi być obniżony, jeżeli to standardowy sedan albo niesamowicie podwyższony w przypadku gdy jest SUVem lub pickupem. Obowiązkowo musi posiadać spojler tylny, szerokie zderzaki, spojlery boczne, wielkie felgi z rantem, które pewnie dorównują wartością bryce, która się na nich toczy, no i rzadziej neony, oszałamiający sprzęt grający, z basem powodującym skręt kiszek podczas użytkowania na 20%. Pierwszy raz widziałem tutaj pojazdy rodem z "Szybcy i wściekli", podświetlone, z dwoma tuzinami głośników na pace. Cholera mógłbym o tym pisać jeszcze z tydzień pewnie!

Nr 2 - sokowirówka. Jeżeli nie posiada się Toyoty tudzież Isuzu to do wyboru ma się Hondę, Yamahę tudzież Suzuki. Dumnie brzmiące nazwy producentów motorów lub tego co do miana motoru pretenduje. Dlatego z braku samochodu tajski obywatel wybiera motor, który szereg zalet posiada i ogólnie przyjemny jest, gdy jedziesz przez drogowy busz azjatyckiego miasta.

"Must have'em" w kategorii motocykl jest ostatnio sokowirówka ze stajni Hondy o duuuuumnej nazwie "Scoopy". Zazwyczaj w cukierkowych barwach, motor o owalnych kształtach, oklejony postaciami z azjatyckich anime (nie wiem czy nie nawet "Czarodziejkami z księżyca"). Niezależnie od płci, motor jest tutaj ostatnim krzykiem mody, drogowy Luis Vuitton w Songkhla.

Numer 3 - tuk tuk. Pickup, ale taki osobowy. Usuniętą ma tylną burtę, zazwyczaj posiada sufit, w którym wbudowane jest z tuzin głośników, kolorowe lampki itd., które wieczorem zmieniają śmieszny, dosłownie śmieszny pojazd w jeżdżącą imprezę. Jadąc na piwko z przyjaciółmi możesz delektować się tajską muzyką rozrywkową płynącą z sufitu w blasku kolorowych lampek led. Co lepsze wersje tuk tuka, zrobione z pickupów większych i bardziej pojemnych posiadają na swoim wyposażeniu także świecącą kulę, obrotowe światła. Istne Manieczki. Podróż tuk tukiem z racji, że jest to transport masowy jest tania i to chyba jedyna jej zaleta. Jazda rozklekotanym pojazdem, często mocno przeładowanym, bo przecież na limity towarów i osób nikt tutaj uwagi nie zwraca, nie należy do największych przyjemności. No, chyba, że ktoś ma wypaczone pojęcie przyjemności.

Numer 4 - autobus. To chyba najciekawsze pojazdy. Wszystkie autobusy, mają sportowe wydechy (czyt. wielką stalową rurę zamiast tłumika). Każdy z nich jest kolorowy, pomalowany w motywy bajkowe, czasami na autobusie narysowane są scenki. Musi być kolorowo, inaczej to nie jest autobus. Ogólne wrażenie wizualne bardzo pozytywne. Dźwiękowe już średnio. Autobus ze 'sportowym wydechem' imituje dźwięk bombardowania.

Po wyborze transportu Taj rusza w drogę. I tu zaczyna się kosmos. Brytyjczycy urzędowali tutaj dosyć dawno temu, ale że to naród, który lubi wpływać na inne narody, wpłynęli także na naród Tajlandczyków. W najgorszy z możliwych sposobów. Przywieźli im ruch lewostronny i zostawili na pastwę losu. "Niech się dzieje, my stąd spadamy" - Brytyjczycy.

Tajlandczycy opanowali ruch lewostronny, ale postanowili go trochę udoskonalić. O ile normalnie przy ruchu lewostronnym skręt w lewo na czerwonym świetle to sprawa niedozwolona bez tzw. strzałki, no bo przecież o to chodzi w czerwonym świetle, o tyle tutaj skręt na czerwonym świetle w lewo jest obowiązkiem. Nie jedziesz na czerwonym? Śpiewaj mój klaksonie! Nie możesz zasygnalizować, że zamierzasz skierować swój pojazd w lewo i nie uczynić tego natychmiast. Musisz ruszać w chwili włączenia kierunkowskazu. Jest coś jeszcze - włączasz kierunkowskaz? Wpisz sobie to w CV! Jesteś prawdopodobnie na marginesie społeczeństwa. To także oznacza, że ja jestem tutaj zwykły, bo nie zwykłem ich używać także w Polsce, czego tutaj także nie czynię :)

Ruch w mieście rządzi się swoimi prawami oczywiście. Auta stają dosyć szeroko na światłach, zostawiając pomiędzy dwoma kolejnymi rzędami dość dużą przerwę, aby motocykle mogły płynnie przejeżdżać na przód peletonu, co jest niesamowicie użyteczne i sprawia, że używanie motocykla jest czasowo uzasadnione, a czego nie doświadczymy w Polsce. W przypadku gdy na przód łańcucha pojazdów oczekujących na upragnione zielone lampki wysuwają się motocykle, wiadome jest, że wyjeżdża się poza linię świateł drogowych, co w języku naszym oznacza, że światła są za nami. Skąd wiemy, że możemy jechać, w takim razie? Nie martwcie się motocykliści. Po drugiej stronie skrzyżowania też są światła. Trzeba mieć tylko trochę lepszy wzrok :). I to też jest dobre rozwiązanie!

Ruch poza miastem znam trochę mniej, ponieważ nie poruszałem się o własnych siłach, mam na myśli jako kierowca, poza miastem. Jadąc do pracy jednak przemierzam prawdopodobnie najciekawszy twór autostradopodobny jaki miałem okazję widzieć. Droga rozpoczyna się standardowo, dwupasmówka wychodząca z miasta, na której środku znajduje się pas obsadzony palmami przechodzi płynnie w coś co lokalni nazywają "high way". Ale im dalej od miasta, tym bardziej 'high way' przechodzi w 'wide way' czyli 10-12 metrowy pas asfaltu, na którym nie obowiązują żadne zasady. ŻADNE. Jeszcze raz. ŻADNE. Mój pierwszy dzień w drodze do pracy, kiedy byłem wieziony przez wspomnianą wcześniej Toyotę Commuter zapadł mi w pamięć i pozostanie tam na długo. Pierwszy raz jechałem autostradą, która posiada od 2 do nawet 5 pasów w jedną stronę, choć nie ma na niej żadnej białej linii. Wszystko zmienia się w zależności od potrzeb. Gdy z naprzeciwka nic nie jedzie, wtedy kawałek jezdni, po którym się poruszasz robi za pięć różnych pasów. Jeżeli na tzw. 'czołówkę' leci mały samochód, a Ty jedziesz busem możesz liczyć, że mały samochód wejdzie w interakcję z poboczem, tudzież rowem, a Ty dalej będziesz poruszał się pięciopasmówką. Bo jesteś większy. Gorzej gdy przyjdzie Ci stanąć oko w oko z ciężarówką. Musisz się usunąć, było nie było. Musisz też wziąć pod uwagę, że jechałeś pięciopasmówką, która w ciągu najbliższych 300 metrów musi stać się dwupasmówką. I tutaj się zaczynają schody. Walcz stary! Oczywiście to nie koniec. W ciągu następnych 2-3 kilometrów spotkasz wykop po obu stronach jezdni, który zrobi z niej zwykłą jednokierunkową, ale taką, na której mijają się auta jadące w obu kierunkach. Jak? Nie wiem, nie pytajcie. W międzyczasie na autostradzie pojawi się skrzyżowanie, potem skrzyżowanie ze światłami, a na koniec będziesz na niej mógł zawrócić. Jak odróżnić autostradę od drogi? Znów. Nie wiem!

Nawet w przypadku, gdy autostrada wygląda na w miarę cywilizowaną i są na niej linie, pas oddzielający przeciwne kierunki jazdy to nie znaczy to, że trzeba respektować przepisy. Normą jest wyprzedzanie właśnie na 'pasie zieleni', który tutaj jest po prostu żółtą strefą martwą, nagminna jazda prawą stroną, pomimo tego, że przez następne 10 km nikogo nie ma na lewym pasie i inni muszą Cię wyprzedzać lewą stroną! I o dziwo, nikt się nie denerwuje, a przynajmniej tego nie zaobserwowałem. Szczęśliwie tajski naród ogarnia swój drogowy busz, szczęśliwie dla mnie, bo nie muszę na nowo edukować się z jazdy samochodem w miejscu, które prawdopodobnie jest jednym z najtrudniejszych miejsc do nauki. Dlatego też podziwiam tutejszych kierowców. Wyrazy uznania. Cieszę się, że jak do tej pory bezproblemowo udaje mi się docierać do pracy i za to chciałbym im podziękować.

Powoli zbliżam się do końca, co mnie też trochę cieszy. Bardzo długo zabierałem się za napisanie tej notki, ale chciałem, żeby była dopracowana i zawierała wszystkie kluczowe elementy. Mam nadzieję, że udało mi się oddać klimat ruchu drogowego, interesującego i przerażającego zarazem. Ruchu drogowego, w którym malutki motocykl dyktuje zasady, a wielkie pickupy sprawiają wrażenie tych 'maluśkich' na drodze.

Jeszcze jedna rzecz odnośnie transportu ludzi. Ludzie w miejscu mojej pracy dojeżdżają do niej ciężarówkami. Pakowani jak sardynki w puszce, obrazek jak z youtube. Mam nadzieję, że kiedyś ukradkiem uda mi się to nagrać i pokazać, bo widok jest wart zobaczenia. Normą jest także przewożenie ludzi na pace, bez siedzeń. Nawet na autostradzie. Ja pewnie oddałbym płyny fizjologiczne przy 120 km/h na pace zdezolowanego jeepa, ale lud tajski jedzie uśmiechnięty, łapiąc między zęby komary i muchy. Aperitif taki.


Pozdrawiam, uczestnik tajskiego ruchu drogowego. 

3/17/2014

Z wizytą u braci mniejszych.

Songkhla to chyba idealna mieścina w tym niesamowitym i dziwnym kraju, do której mogłem trafić. Miasto, jak z resztą większość tajskich, jest nieco zaniedbane, pogrążone w tysiącach zapachów, które przeplatają się ze sobą, a dodając do tego tutejsze temperatury otrzymujemy mieszankę dla niektórych wybuchową. Pomimo tego uważam, że mogło być gorzej i po części czerpię radość z tego, że jestem tutaj, a nie np. w Bangkoku. I choć miasto to, podobnie jak tajska stolica nigdy nie zasypia, to jednak mam wrażenie, że życie tutaj płynie nieco wolniej.

Zzwarta i bardzo niska zabudowa, powoduje, że stutysięczne miasto sprawia wrażenie dużo większego. Położone jest nad morzem, ale nie jest typowym nadmorskim kurortem. Nie ma turystów, kebabów, jagodzianek, lodów na patyku i wszelkiego tego typu towaru. Przyznaję, poniosło mnie z tymi jagodziankami. Nie powinienem ich się tutaj spodziewać, choć chciałbym ("żono, żono namów męża, jagodzianka wskrzesi węża"). Fakt jest jednak faktem - nie ma jagodzianek jak i turystów. Uprzedzając pytania - nie wiem dlaczego. Woda morska bardzo ciepła, fale jak na Bałtyku, subtelny ciepły wiatr - warunki wydawać by się mogło idealne, żeby poświęcić parę chwil na kąpiel. Jednego nie jednak nie napisałem. Tutejsza ludność (zwana dalej "tubylcami") ma w głębokim poważaniu czystość plaży. Dlatego normalnym obrazem jest recykling butelek plastikowych, styropianowych opakowań po posiłkach, papierków po słodyczach w falach morza zatoki tajlandzkiej. Dziwne to, ale widziałem i w Polsce (wtajemniczeni wiedzą gdzie).

Sztandarem plaży w Songkhla jest Samila Beach, zatoka, w której umiejscowione są tradycyjne, nadmorskie, tajskie bary, w których można zarówno coś zjeść jak i wypić w cieniu palmy delektując się szumem morza. Samila Beach jest tym zadbanym fragmentem plaży, o który tubylcy dbają, gdyż ma być to ich wizytówka na świat. Pytanie tylko, na który?

Nieopodal Samila Beach znajduje się moim zdaniem najciekawsze miejsce w całej miejscowości. Lubię oglądać miejsca zabytkowe, nietypowe, takie, których nie widuję na codzień, ale zdecydowanie większą przyjemność przynoszą rzeczy żywe, dynamiczne i zmieniające się.

Z 10 minut drogi motorem od mojego obecnego miejsca zamieszkania, podążając przez wspomniane wcześniej Samila Beach, znajduje się Monkey Mountain. Nazwa dla przyjezdnych (Farangów). Po tubylskiemu będzie - Kao Tang Kuwan. Wzgórze znajduje się w północnej części miasta, tuż przed "wejściem" półwyspu do morza. Fenomen Małpiej Góry widać dobitnie popołudniami. Gdy południowe słońce zaczyna górować nad miastem, a temperatury sięgają dziennych zenitów grupa, bardzo liczna, żyjących na wolności, dzikich praprzodków człowieka tzw. małp, które swoją normalną egzystencję prowadzą na zboczach wzgórza chowając się w liściach porastających górę drzew, przemieszcza się do podnóża wzniesienia, bo jeść coś trzeba. Nikt normalny nie opuszcza w upalny dzień zacienionego miejsca, gdzie dodatkowo można znaleźć odrobinę ciszy i spokoju. Małpy jednak to robią. Schodzą ze szczytu celem pożywienia się. A, że nasi mniejsi bracia to istoty całkiem mądre i okrzesane, plus mają trochę cech, które u ludzi są zdecydowanie bardziej widoczne to korzystają.

Tubylcy każdego dnia przybywają w okolice podnóża góry żeby głodomory nakarmić. Na miejscu można kupić małe tajskie banany i podroczyć trochę naszych mniejszych braci. Trzeba jednak uważać. Pomimo całej swojej niewinności nasi mniejsi bracia są od nas dużo zwinniejsi i na dodatek dużo bardziej ciekawi świata. Trzymając w ręku telefon komórkowy czy też aparat fotograficzny lepiej robić to bardzo mocno, bo może zdarzyć się tak, że mały, owłosiony człekokształtny stwór zechce cyknąć sobie "selfie" czyt. samojebkę naszym sprzęciwem. Pół biedy jak będzie chciał tylko fotkę i parę "Lubie to!" na małpim fejsiku (o ile takowy istnieje) i zwróci nam naszą własność, w podziękowaniu oczekując banana. Gorzej, co podobno zdarza się częściej, jak nasz mały przyjaciel postanowi zanieść aparat w najwyższe miejsce, w które zdoła wejść. Wtedy możemy pomyśleć o zakupie nowego, a stary należy zostawić niezbyt rosłym gorylom, niech sobie strzelają "selfie".

Wiadomo, że nie wszystko jest takie kolorowe i piękne. Góra Małpiszonów także taka piękna nie jest. Mam wrażenie, że małpy niejako pracują na swoje jedzenie, muszą zejść z góry, zadawać się z ludźmi (dla przyjemności na pewno tego nie robią) i na dodatek zrobić show, dzięki któremu otrzymają upragnionego banana. :) Jest jednak pewien minus. "Happy hours" na chleb tostowy, który także się w tej okolicy przewija dosyć często podłapały gołębie. Nie należę do sympatyków gołębi, od razu zaznaczę. Ich target skupia się na chlebie tostowym. Nie mają w zamiarach zrobić show (chyba, że jest nim to kiwanie łbami w rytm tuptania), nie mają w zamiarach jakkolwiek integrować się z "chlebodawcami". One po prostu chcą się nażreć.

To tyle jeśli chodzi o minusy, wracam do plusów. Monkey Mountain z racji tego, że jest górą to góruje. Nad miastem. Na szczyt można dostać się dwojako - kolejką tzw. "hill lift" albo od zachodniej strony po schodach. Wyprawa kolejką choć zautomatyzowana to trwa około 2 razy dłużej niż piesza wędrówka na ten niezbyt wysoki szczyt z uwagi na konieczność spędzenia czasu w kolejkach, kupno biletu i lichą jakość samej "windy". Na szczycie góry, oprócz wyśmienitych widoków na każdą stronę miasta znajdziemy miejsce kultu buddy oraz tzw. "love locks" szeroko znane także w Polsce, gdzie zakochani przypinają kłódki z dzwonkami na znak miłości. Sweet. Wędrówka piesza zajmuje około 15 minut w dobrym tempie, ale po niej na szczycie trzeba odpocząć, bo marsz po schodach w takiej temperaturze to niełatwa sprawa.

I chyba najlepszy obrazek z tej wizyty: 



Poniżej kilka zdjęć z tego interesującego miejsca. 



3/10/2014

Fotograficzna dokumentacja ostatnich dni minionych


Jak już zdążyliście się zapewne dowiedzieć udało mi się wejść w posiadanie środka lokomocji przez co moja tajska, sielska egzystencja stała się jeszcze bardziej sielska. I cieszę się, że nie bardziej "tajska". W ostatnim zatem czasie przemierzam dosyć spore jak na wymieniony wcześniej środek lokomocji ilości kilometrów, niejako poznając okolicę i usytuowanie wszystkiego co w Songkhla ciekawe. I tak oto udało mi się wybrać na położoną niedaleko wyspę Ko Yo, na którą z obu stron można dostać się dzięki mostom Tinsulanonda. 

Przejeżdżając mostem na wyspę od strony południowej po lewej stronie wyłania malowniczo położone wzgórze, na którym z większej odległości nie widać nic szczególnego. Dopiero gdy zbliżymy się do niego (część góry mijamy bezpośrednio mostem) widać barwne budowle lokalnych nowobogackich, którzy dysponują odpowiednią ilością funduszy, żeby kupić skrawek ziemi pod budowę swojego tajskiego domku na wzgórzu. Gdy kończy się południowy most Tinsulanonda, betonowy trakt odbija nieco w lewo, a oczom ukazuje się ogromny, monumentalny wręcz pomnik leżącego buddy, w całości pomalowany na złoto. Dzięki temu sprawia on niesamowite wrażenie w promieniach słońca, którego tutaj nie brakuje. Krótko mówiąc - blichtr, splendor i przepych. Cały teren, na którym budda spoczywa jest buddyjską świątynią i złota jest dużo więcej. Całość umiejscowiona jest nad zatoką, więc po krótkim spacerze możemy udać się nad wodę, usiąść pod w cieniu, pod strzechą i chwilę odpocząć, co też uczyniłem. Odpoczęli? No to ruszamy dalej.

Wysepka Ko Yo (doszedłem do wniosku, że nazywanie tego wyspą to trochę przesada) słynie z robionych przez tutejszych mieszkańców tkanin bawełnianych w bardzo rozsądnych cenach. Przemierzając drogę prowadzącą z południowego krańca wyspy w stronę północy i objeżdżając znajdujące się na wyspie wzgórze mijamy dziesiątki straganów, na których takowe tkaniny można nabyć. Można także nabyć lokalne pamiątki związane z miejscowym "Southern Folklor Museum", którego za namową moich współpracowników postanowiłem nie odwiedzać, gdyż według ich relacji nie ma tam nic interesującego, a samo muzeum nie ma nic wspólnego z folklorem. 

Chwilę przez muzeum skierowałem swój pojazd w lewo, ponieważ zauważyłem delikatnie wznoszącą się betonową, wąską ścieżkę. Czemu nie? - pomyślałem. Walę do góry. Pytanie tylko czy moje GP500 nie zdechnie po drodze :)

Mój tajski ścigacz produkcji japońskiej spisał się wręcz na medal, w pewnym momencie góra była tak strona, że miałem obawy czy nie przewalę się na plecy podjeżdżając pod nią, ale finalnie udało się wdrapać na sam szczyt. Japoński sprzęt z gatunku AGD - motoryzacja wręcz bez oporów pokonał górę. Pokonał górę jak Mateja w Planicy ("góra uległa mocy mistrza" - http://www.youtube.com/watch?v=NKw9NnWg9lA). Nawet gdyby się zepsuł to i tak odwrotu nie było - musiałem dostać się na górę. I pierwszy raz miałem okazję zobaczyć zatokę oraz miasto z takiej wysokości, nie licząc sytuacji z samolotu, podczas której niewiele widać poza plamami na ziemi :)

Zjazd z góry okazał się o wiele trudniejszy niż wdrapanie się na sam szczyt. A tak na marginesie, na szczycie góry ponownie umiejscowione zostały dwie buddyjskie świątynie, ale panował tam taki spokój, że postanowiłem nie zakłócać go łysym panom (co prawda w pomarańczowych szatach, ale łysy, to łysy, nigdy nie wiadomo!) Po zjeździe z góry, niesiony wiatrem udałem się w podróż w ciemno. Jak zwykle z resztą. Przez około godzinę czasu jeździłem bezcelowo po wyspie raz skręcając w lewo, raz w prawo. Paliwo jest tutaj bardzo tanie, japoński samuraj Yamahy nie konsumuje go prawie w ogóle, więc można czerpać przyjemność z powiewu ciepłego powietrza po twarzy podczas jazdy. Całą wyspę otaczają domki rybackie usytuowane na niezbyt stromym brzegu. Poniżej kilka fotek, które udało mi się zrobić. Życie na wyspie wygląda trochę inaczej niż w mieście oddalonym o jakieś 4-5 km w linii prostej. W sobotę, w okolicach wczesnych godzin popołudniowych życie na wyspie jakby zatrzymane. Ludzie śpią pod parasolami, część z nich popija schłodzone napoje, wszyscy przemieszczają się wolno, życie jakby w letargu. 

 

 Zadziwia jedna rzecz - bujna roślinność, które po stronie właściwego lądu praktycznie nie ma, kilka palm, niskich krzaczków i to tyle. Na wyspie natomiast zielone liście wchłaniają drogę przez co bije od niej niesamowity spokój, a jedyną rzeczą, którą da się usłyszeć jest szum liści. Sieć drogowa jest bardzo zaplątana. Jadąc asfaltem w pewnym momencie wkraczamy na drogę szutrową, by po chwili wyjechać w "centrum" wioski umiejscowionej na wyspie, trafiając na betonowy trakt całkiem dobrej jakości jak na tajskie warunki. Wyspa jest na tyle niewielka, że nie sposób się tu zgubić. Zawsze trafimy do głównej drogi dwupasmowej prowadzącej na wyspę. Od północnej strony wyspę z lądem łączy druga część mostu Tinsulanonda dzięki której z powrotem docieramy do Songkhla. Doinformowany wiedziałem, że poza widokiem z mostu nic ciekawego dalej mnie nie czeka postanowiłem zawrócić i jeszcze raz spojrzeć na tereny, które udało mi się zobaczyć.

Wieczorem jako, że był to weekend, a i pewne wydarzenia pracownicze miały miejsce udałem się na tradycyjnego europejskiego grilla wraz z moimi znajomymi z pracy do baru na plaży. Bar usytuowany przy samym morzu, z kolorowymi parasolami, ławkami z drewna, a także bardzo tradycyjną tajską kuchnią wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Dokumentacji fotograficznej nie posiadam, muszę przyznać.

Niedziela upłynęła pod znakiem "syndromu dnia poprzedniego", ale udało się zobaczyć kolejną, bardzo charakterystyczną dla tej miejscowości rzecz - Monkey Mountain. Fotograficzna relacja ze spotkania z moimi praprzodkami wkrótce. 

3/06/2014

Nowa jakość życia

W niedalekiej przeszłości moje tajlandzkie "jestestwo" wzniosło się na nowy, bardzo specyficzny i zaskakujący poziom. Specyficzny dlatego, że nigdy nie spodziewałem się, że stanie się tak jak zamierzam to zaraz opisać, ale jednak tak się stało.

Dokładnie dwa dni temu, po zebraniu kilku prostych, ale bardzo niezbędnych informacji od moich niebywale pomocnych kolegów - współpracowników podjąłem decyzję o wypożyczeniu środka lokomocji, który tutejsi dumnie nazywają "motobike", a który dla mnie na zawsze pozostanie "sokowirówką". Tak, zgadza się. Przeszedłem żmudny proces wypożyczenia skutera, takiego jakim w Polsce jeżdżą dzieci, które dopiero co weszły w stan posiadania karty motorowerowej i których rodzice wyrażają zgodę na to, by ich dzieci w polskich warunkach narażały swoje zdrowie i życie będąc na drodze motocyklistami (jak to dumnie brzmi!) czyli kierowcami drugiego gatunku. Pierwszym są oczywiście wszystko najlepiej wiedzący kierowcy samochodów osobowych, do których też się zaliczałem (aktualnie już nie, bo pozbyłem się swojej srebrnej strzały, z którą łączy mnie tak dużo wspomnień).

Sytuacja tutaj, na południu Tajlandii, gdzie zamierzam jeszcze spędzić urocze 4 pracownicze miesiące jest zgoła odmienna - tutaj to motocykl dyktuje warunki na drodze. Powodów ku temu jest kilka. Motocykle są tutaj znacznie bardziej liczną grupą niż samochody, dlatego na drodze jest ich jak mrówków w mrowisku albo jak to mawiają - jak nasrał. Dlatego każdy kto porusza się samochodem osobowym musi uważać na to czy zaraz przed maskę nie wyskoczy mu szaleniec na wyciskaczu do soku lub też młynku do kawy (to z racji dźwięku jaki wydają z siebie te motocykle). Każdy kierowca samochodu osobowego ma oczy z każdej strony głowy i dba o to, żeby jego piękny, obłożony spojlerami, nowy model Toyoty nie został zarysowany przez szaleńca na 20 letniej imitacji motocykla. Swoją drogą samochody tutaj to też bardzo ciekawy widok - każdy wygląda jak z serii "Szybcy i wściekli", ospojlerowane, przyciemniane szyby (to z racji klimatu i ilości słońca), często z rurą wydechową wielkości tej kanalizacyjnej od muszli w toalecie. Nie uraczycie tutaj normalnego samochodu, który wyglądałby jak te europejskie, seryjne - tutaj każdy porusza się 5 cm nad ziemią. Nie wyżej!

Drugi powód dla którego motocykl jest tutaj dyktatorem na drodze jest taki: każdy na motor może sobie tutaj pozwolić - jest to środek lokomocji tani, nie wymagający dodatkowych uprawnień (sic!), a przede wszystkim szybki dlatego większość obywateli wybiera właśnie sprzęt AGD do przemieszczania się. Niesiony tłumem podjąłem podobny wybór.
Jako mi poradzono, tako uczyniłem. Udałem się do miejsca, w którym rzekomo można takowy środek lokomocji wypożyczyć. I to jest chyba najciekawsza część tej opowieści. Rozmawiając z moim pracowniczym mentorem i nauczycielem, który tak na marginesie jest niesamowitą personą, dowiedziałem się, że wynajem motocyklu odbywa się w miejscu nazywanym "bus stop", a przynajmniej tak miało być. Teraz już wiem, żeby w przypadku jakichkolwiek lokalizacji należy zawsze prosić o zapisanie nazwy na papierze, żeby nie było nieporozumień, o których w dalszej części notki.

Oczywiście zostałem poinstruowany, które tajskie ulice w Songkhla należy przemierzyć aby do rzeczonego "bus stop" dotrzeć. Poległem. Ale z uśmiechem na ustach nie poddałem się i działałem dalej. Postanowiłem ponownie zasięgnąć porady eksperta, wykorzystałem koło ratunkowe - telefon do przyjaciela, czyt. "mentor, pomóż!". Będąc jakieś 100 metrów od celu, od którego pierwotnie dzieliło mnie z 4km dowiedziałem się, że "bus stop" w rzeczywistości nosi nazwę "Buzz Stop" i nie ma nic wspólnego z przystankiem autobusowym czy jakimkolwiek przystankiem. No może przystankiem na piwo. "Buzz Stop" to irlandzki pub w małym, niezbyt turystycznym, tajskim mieście! Jakimś cudem udało mi się dotrzeć.

Kolejną ciekawą rzeczą jest kultura zamawiania jednośladu. Celem dokonania tej jakże trudnej sztuki, trudnej dlatego, że odbywa się tu, a nie gdzie indziej, należy zawitać do wspominanego wyżej miejsca, usiąść przy barze, zamówić coś na zwilżenie podniebienia (najlepiej zimnego Heinekena) i czekać na dobre słowo od skośnookiej kelnerko - barmanki. Kiedy już dojdzie do próby rozmowy, bo zawsze nazywam to próbą z racji różnic w akcentach - zarówno w moim "ponglish" jak i w ichnym "thaiglish", warto nadmienić, iż jesteśmy samobójcą i wyrażamy chęć wypożyczenia pojazdu dwukołowego celem przemieszczania się po lewej stronie jezdni!

Zalecenia i wszystkie rady, które dostałem od kolegów z pracy przed próbą wypożyczenia skutera  mogłyby posłużyć za dobry poradnik na temat tego jak skontaktować z lokalnym bossem mafii. Na szczęście to tylko skuter. Finalnie udało się go wypożyczyć, cały proces zajął około 20 minut, po czym mogłem swobodnie udać się do hotelu, a ciepły, nadmorski wiatr mógł rozwiewać moje bujne upierzenie na głowie sprawiając niesamowitą przyjemność.

W trakcie wypożyczenia motoru żona właściciela (Irlandczyka, a jakże, takiego 70 letniego Irlandczyka, z przepitym głosem, cygarem w ręku i szklanką whisky w drugiej) zdążyła tylko poinstruować mnie na temat tego jak poruszać się owym tworem japońskiej techniki (tak, to Yamaha!), co mnie wydawało się zbędne, bo sokowirówkę kiedyś już widziałem. W trakcie instruktażu kobieta stwierdziła, że "motobike is very woooof" symulując odchylenie do tyłu jak przy starcie motoru co najmniej z kategorii GP500. Sprawdziłem. Jest odrobinę woof, ale dupa zostaje na miejscu :)