|
Maskotki igrzysk azjatyckich Incheon 2014 |
Za każdym razem, gdy brak jest weny twórczej, wszelka kreatywność udała się
najbardziej oddalone przestrzenie mojego umysłu, a wszelkie poniekąd
interesujące tematy, które pozwoliłyby mi przelać kilka(tysięcy) liter na
„Możesz więcej niż myślisz...” można by zmieścić na małej, żółtej
samoprzylepnej karteczce „Post it” wyrażam głębokie zaniepokojenie nijakością i
schematycznością mojego żywota. Dlatego za każdym razem, kiedy brakuje tematów
do redagowania, a w życiu codziennym (nie wspominając o tym pracowniczym)
zaczynam zastanawiać i poszukiwać co takiego
ciekawego wydarzyło się ostatnio. I okazuje się, że wcale tak tragicznie i
bezbarwnie nie jest. Tylko trzeba się nad tym zastanowić.
|
Kawiarnia w Incheonie |
Tematem ostatniego wpisu, który zamieściłem tutaj, jak wszystkim
zainteresowanym wiadomo (niezainteresowanym wyjaśniam, że wpis dotyczył
szemranych interesów z inczeońskim (od miasta Incheon, nie wiem czy poprawnie)
magnatem nieruchomości Mr. Cho) była przeprowadzka z miejscowości Seul, do położonej
nieopodal (około 25 km na zachód) milionowej wioski Incheon. Po zaawansowanych
przemyśleniach, rozgrzewaniu umysłu do karminowej czerwieni, kilkunastu
„zarwanych” nocach, hektolitrach wysączonej kawy (na serio to dwóch
filiżankach, bo i tak limit roczny już wyczerpałem) finalnie dotarłem do
niebywałej konkluzji, że temat przeprowadzki należy kontynuować, bo zgoła
interesującym wydaje się być.
|
Tradycyjna altana w Central Park |
W ostatni piątek odzyskałem wiarę w ludzkość, przynajmniej w jej
południowokoreańską część. Rezultatem trzytygodniowej wymiany :
- kilkudziesięciu wiadomości via email pisanych dziwnym tworem w języku
angielskim, rodzonym przez znany wszystkim Google Translator gdy zapłodnienia
dokonujemy koreańskim alfabetem,
- setek bezproduktywnych telefonów, podczas których poziom zirytowania
wznosił się jak Felix Baumgartner podczas pamiętnej, redbullowej misji Stratos,
udało się przenieść moje szanowne „cztery litery” wraz z moim cygańsko –
podróżniczym ekwipunkiem do nowego miejsca zamieszkania. Miejsca, które przez następne
2-3 miesiące musi pozostać „domem” cokolwiek dobrego kryje się pod tą nazwą. Powody
owej migracji zostały podane w poprzedniej notce traktującej o
początkach owocnej, jak się później okazało (przynajmniej z biznesowego punktu
widzenia) znajomości z Panem Cho.
|
1st WORLD - nowe miejsce zamieszkania |
Przeprowadzka przebiegła stosunkowo sprawnie i szybko, ale muszę przyznać,
że była kolejną rzeczą z gatunku tych, o których normalny, szary pożeracz
chleba mówi „na wariackich papierach”. I to dosłownie. Wynajmu mieszkania w
Korei dokonałem na tzw. „ryj”, przy czym zaznaczyć muszę, że owy „ryj” działał
jak najbardziej dwustronnie. Niewiele z umowy jest na papierze zarówno z mojej strony, jak i ze strony Pana Cho. Cały proces kierowany był tylko i wyłącznie
zasadami uczciwego postępowania, co w naszym kraju raczej nie byłoby możliwe.
Fizycznie sam proces zajął około 3-4 godzin łącznie, bez większego
pośpiechu, po drodze z zakupami wyposażenia. Od strony papierkowej całość była
poplątana jak makaron nitki w niedzielnym rosole. Mam także wrażenie, że całość nie wygląda całkowicie czysto z punktu
widzenia prawa koreańskiego, ale nie jest to w kwestii mojego niepokoju. Nie
zamierzam opisywać tutaj całej procedury wynajmu, bo musiałbym napisać książkę,
która z całą pewnością na listach bestsellerów by się nie znalazła. Podam tylko
finalny aspekt, który świadczy o tym, że wynajem dokonany został „na ryj”.
Potwierdzenie tego, że zapłaciłem, dostałem klucze do rozliczonego mieszkania i
wprowadziłem się do niego jest napisane oczywiście koreańskimi krzakami. Ale to
nie największy problem. Największy problem jest taki, że jedynym punktem na
skrawku tego „pergaminu”, który świadczy o tym, że ja to ja, jest moje nazwisko.
I nic więcej. Mało? To proszę więcej. Na pergaminie kolegi, który dokonał wraz
ze mną wynajmu drugiego mieszkania widnieje tylko jego imię. Wdzięczne „Piotr”,
które sugerować ma, że koleś z Polski, dokonujący wynajmu to osoba o w/w
nazwie. Szczęśliwym zakończeniem jest to, że mamy klucze, które pasują do zamka
jednego z mieszkań w ogromnym wieżowcu, a na dodatek na głowę nie pada.
|
Central Park, Incheon |
Kamień spadł mi z serca, ciśnienie uciekło wszystkimi otworami, które
człowiek posiada w ciele, kiedy po tych wszystkich wojażach udało się finalnie
położyć w łóżku w nowym miejscu zamieszkania. Miejscu, które, jak się później
okazało, jest całkiem interesujące. W
kilku słowach postaram się teraz przybliżyć miejscówkę, którą zamieszkuję. Songdo, bo tak dokładnie nazywa się dzielnica Incheonu, w którym przyszło mi zamieszkać, miał być z założenia „koreańskim
Szanghajem”. Obszar „ukradziony” bezczelnie morzu, osuszony spory czas temu
jest jednym, olbrzymim placem budowy. Krajobraz drapaczy chmur, przeszklonych
wieżowców, wielopasmowych ulic, poprzeszywany jest obrzydliwą żółcią żurawi
budowlanych stanowiących tutaj nieodłączny element krajobrazu. Zarówno „szklane
domy” (pozwalam sobie je tak nazwać przeszklone biurowce dlatego, że Koreańczycy spędzają w nich więcej czasu niż w domu) jak i szare, sprawiające
wrażenie budowanych metodą CTRL+C – CTRL+V, rosną tutaj jak grzyby po deszczu,
w zastraszającym tempie. Jest jednak rzecz, która sprawia, że miejsce to jest
zdecydowanie bardziej atrakcyjne niż poprzednie lokum seulskie. Rzeczą tą jest
nagromadzenie zieleni oraz miejsc, które w znakomity sposób nadają się do
aktywnego spędzania czasu. Architekci krajobrazu nie zapomnieli o zielonej
przestrzeni życiowej dla Koreańczyków i rezultatem mądrego planowania i
konstruowania planów zagospodarowania przestrzennego są parki, w których
wieczorami można spotkać setki ludzi, którzy czerpią z wypoczynku pośród
zieleni zamiast spędzać czas przed telewizorem tudzież komputerem.
|
Central Park |
|
Haedoji Park |
Na kilkudziesięciu hektarach terenu wokół budynku, w którym zamieszkałem
znajdują się aż dwa duże parki, które sprawiają, że miejsce to jest dla mnie
prawie idealnym do zamieszkania. Prawie? Ano dlatego, że to ciągle Korea.
Wolałbym takie miejsce w Polsce J. Tartanowe
chodniki, zadbane altany, mnóstwo ławek, dobrze utrzymane toalety są tym co
wyróżnia tutejsze, miejskie tereny zielone od tych, które widywałem w Polsce.
Problem jest w podejściu do sprawy. Tutaj wszyscy wiedzą, że taki teren zielony
jest rzadkością i w interesie wszystkich korzystających z niego jest darzyć go
należytą troską, traktować jak własne dziecko, aby żywot parku trwał jak
najdłużej. To jedna rzecz. Z drugiej strony „Central Park” (o tych nazwach za
moment). Umiejscowiony pomiędzy wieżowcami, park z rzeczką, na której możemy
zmęczyć nasze ciało wiosłując w kajaku lub pedałując rowerem wodnym,
zatrzymując się od czasu do czasu w kawiarni lub możemy po prostu udać się nad
rzekę i spocząć w spokoju i zaciszu w samym centrum miejskiej dżungli. Piękna
perspektywa.
|
Wejście do Central Park'u |
Samo miejsce posiada wiele innych zalet, które z mojego punktu widzenia
okazały się kluczowe przy wynajmie m.in. bliskość tego miejsca od miejsca pracy. Nie wiecie
nawet jakie to uczucie odzyskać 2 dni z miesiąca, których nie spędza się w
busie do i z pracy. Pierwszego dnia naprawdę nie wiedziałem czym się zająć, bo
miałem tyle czasu wolnego, że po prostu zabrakło mi pomysłów. Teraz intensywnie
wydeptuję miejsce, koreańskie chodniki podczas treningów biegowych, do których
udało mi się powrócić po kilku przebojach zdrowotnych związanych z moją stopą.
Całe szczęście.
I pomimo tego, że całość umiejscowiona jest pomiędzy wielkimi budynkami,
pośród szerokich jak morze dróg, to w międzyczasie udaje się znaleźć miejsce, w
którym można w spokoju pouprawiać sport lub po prostu usiąść i poczytać
książkę. Tak dawno tego nie robiłem.
Tyle by było o tym miejscu. Pewnie uda mi się jeszcze co nieco napisać, a
nawet jeśli nie, to i tak sporo już dostaliście.
Na koniec jeszcze jedna krótka refleksja dla Was do zastanowienia się.
|
Koreański okoń gruntowy |
Zazwyczaj wszystkie wpisy zamieszczane na tym blogu ocierają się o próbę
pokazania wszystkich tych zadziwiających elementów, które spotykam na swojej
krętej ścieżce korporacyjnej kariery lub nazywając to po ludzku - w pracy,
która ściśle „zrośnięta” jest z życiem i adaptacją do tego życia w zupełnie
innych kręgach kulturowych .Staram się także dokonać próby zaprezentowania
skrajności, które w sposób jednoznaczny pokazują odmienność pomiędzy polską
kulturą, która jest mą rodzimą (niejako też europejską), a kulturą azjatycką,
bo taką, bądź co bądź zagmatwaną, do tej pory przyszło mi spotykać jeśli
chodzi o odmienność. I choć nie zawsze posty naładowane są ironią jak tajska
ciężarówka kartonami, to wydaje mi się, że jest jej tutaj sporo. I choć nie
zawsze ironia ta niesie ze sobą ciężar pensji prezesa Orlenu, to jednak wyrażam
głęboką nadzieję, że ironia tych postów nie jest z gatunku nietuzinkowych
żartów prowadzącego popularny w polskiej telewizji, niedzielny show familijny.
Choć zapewne spora część z Was, czytelników „Możesz więcej niż myślisz...”
powie, że jest w tych notkach sporo powagi i tematów, z których nie ulatnia się
choćby nuta ironii to chciałbym, żeby tak nie było.
Chciałbym się tylko dowiedzieć, od Was, czytelników „Możesz więcej niż
myślisz...” czy w waszym mniemaniu większym powodzeniem cieszą się notki
napakowane ironią jak Marit Bjeorgen, te poważne czy zrównoważone?
Proszę o opinię.