Chyba już to kiedyś powiedziałem,
napisałem, wykrzyczałem i pewnie większość z tych, którzy odwiedzają i starają
się czytać tego bloga w miarę regularnie doskonale zdaje sobie sprawę z tego,
że jako osoba jestem trochę kierowcą – maniakiem. Uwielbiam podziwiać te
wszystkie sportowe, luksusowe, zabytkowe, wyjątkowe pojazdy, szczególnie wtedy
kiedy podczas ich rychłego przyspieszania wydają z siebie całą symfonię
dźwięków, najlepiej o jak najwyższym natężeniu. Z podobnego też powodu często
pojawiają się tutaj i nieuniknione, iż będą się pojawiać wpisy o tematyce
samochodowej. Podobnie będzie i tym razem. Ale aby nie zanudzać nikogo
recenzjami, zachwytami nad kolejnym Mercedesem S63 AMG lub też rasowym,
czerwonym Audi R8 chciałbym poczynić zgoła odmienny rodzaj notki
motoryzacyjnej. Notki, w której zamierzam czuć się jak flądra w Morzu
Bałtyckim, jak Natalia Siwiec eksponująca swoje ciało na stadionie, jak
Strassburger w Familiadzie, jak Anna Maria Wesołowska w sądzie. Tym, którzy
ciągle zastanawiają się jaki typ notki to będzie uchylam rąbek tajemnicy –
będzie to notka o narzekaniu, bo narzekanie jest takie „moje”, czuję się w nim
świetnie (jak większość naszego narodu, bo przecież jestem jego częścią i to
on, a nie jak powszechnie podają płynie w moich żyłach zamiast krwi). Muszę
jednak zaznaczyć, że nie uznaję tego za swój atut. Ku pokrzepieniu serc - będzie
i trochę zachwytów.
Zdefiniowałem już poniekąd ramy i
tematykę notki zatem pora przejść do szczegółów. Wpis dotyczyć będzie
narzekania na koreański sposób poruszania się po drogach, na koreański styl (a
właściwie jego brak) jazdy, na koreańskich kierowców sprawiających wrażenie
wypalenia albo może przepełnienia nijakością i brakiem własnego zdania, na
koreańskich kierowców, którzy zakupu samochodu dokonują po kobiecemu czyli
całkowicie bez opamiętania lub wręcz impulsywnie, nie myśląc o jego
przeznaczeniu tylko o tym czy ma ładne koła i czy ładnie się prezentuje, o
koreańskich kierowcach zabójczo obojętnych i odpornych na to co dzieje się na
drodze i wokół niej i wreszcie, o przechodniach, takich zwykłych przechodniach,
którzy doskonale podsumowują obecny stan rzeczy na koreańskich ścieżkach.
Zacznę może niezbyt pompatycznie
stwierdzając, że na całe życie takiej sytuacji nie mógłbym zaakceptować, nie
przy moim obecnym stanie cierpliwości. Z
racji tego, że w ostatnim czasie przyszło mi nieco częściej zasiadać za sterami
mojego czterokołowego, srebrnego pocisku z mocarnym silnikiem 1.0
(wtajemniczeni wiedzą, że taki silnik napędzić może odkurzacz, nie samochód),
wyposażonego w bajeczny, amerykański wytwór dla leniwych i otumanionych ludzi
zwany dalej „automatyczną skrzynią biegów”, niejako udało mi się zapoznać z
dosyć zagmatwaną kulturą jazdy. Nie jestem jednakże przekonany czy to co
nazwałem parę liter wcześniej „kulturą jazdy” rzeczywiście nią jest. Tsunami
absurdów, pierdyliardy aktów chamstwa drogowego, którymi przepełnione są
koreańskie autostrady, drogi ekspresowe, zatłoczone drogi miejskie, i które
prowadzą do tego, że szerokie niczym Pacyfik ulice korkują w tempie na rekord świata
utwierdzają mnie w przekonaniu, że chyba każdy, nawet tak rozwinięty jak Korea,
kraj azjatycki ma ciągle duże problemy z ogarnięciem ruchu pojazdów napędzanych
silnikiem czy to spalinowym, czy elektrycznym.
Ale do rzeczy. Zapraszam na
wyliczankę.
1. Drogi
Większość zna niemiecki,
autostradowy majstersztyk. Punkt odniesienia jeśli chodzi o szeroko pojęty
transport drogowy w Europie. Autostrady bez ograniczeń prędkości, pozwalające
pokonać niemały dystans wszerz kraju w zaledwie kilka godzin, gdy chcemy
dotrzeć za zachodnią granicę naszych zachodnich sąsiadów. Nie inaczej jest w
Korei. Państwo gospodarczego cudu, zbudowanego na umysłach pozbawionych
jakichkolwiek przejawów kreatywnego i indywidualnego myślenia obywateli, zbudowało
sieć autostrad godną pozazdroszczenia. Tanie, szerokie, gładkie. Tak można
opisać trasy ruchu szybkiego w Korei. Wystarczy tych pozytywów. Koreański
naród, po części podobny do tego chińskiego produkującego wszystko na tzw.
„masę”, wyprodukował także kwadryliony relatywnie tanich jak na
południowokoreańskie pensje pojazdów marki Hyundai i KIA, które aktualnie
zapełniają perfekcyjnie wybudowane węzły drogowe w 100%. Średnia prędkość
poruszania się samochodem w godzinach 0-24 w zastraszającym tempie zbliża się
do zera. Pokonuj kilometr przez 20 minut. Daj się wyprzedzić babciom o lasce
mijającym Twój stojący w korku bolid rozmiarów wózka inwalidzkiego. Miej
możliwość podziwiania zalegającego nad miastem smogu. Oddychaj nim w pełni,
pozwól Twoim płucom poczuć tak jak czują się płuca palacza. Chociaż nie palisz.
Jak mawiał Jacek Walkiewicz w swoich wystąpieniach oratorskich „Pełna moc
odwagi” – Doświadczaj korka! – masz samochód i stać Cię na paliwo – jesteś
bogaty. Ciesz się, że jesteś. Doświadczaj korka. Inni nie mają takiej
możliwości.
Najlepiej sytuację na koreańskich
drogach oddaje fakt, że większość z ludzi z dużych miejscowości jak Seul czy
Incheon, którzy pracują w tym samym miejscu co ja, wynajmuje mieszkania bardzo
blisko miejsca swojej pracy, tak aby uniknąć spędzania kilkunastu godzin
tygodniowo stojąc w korkach, a tylko na weekend wracają do miast, żeby
odetchnąć trochę od korporacyjnego życia pracowniczego i pooddychać
wielkomiejskim powietrzem czyt. spalinami.
2. Samochody
Miałem narzekać, wiem. Tę część
zacznę jednak od zachwytu. Napisałem powyżej, że naród doszedł do całkiem
niezłego poziomu życia. I ten wysoki poziom życia przejawia się także na ulicach,
bo „motoryzacyjna” Korea to Korea dróg, które wyścielone są luksusowymi
limuzynami, sportowymi super – samochodami, a rzadziej oldtimer’ami.
Koreańczycy, chyba dlatego, że w nieskończonych ilościach czerpią z kultury
amerykańskiej, lubują się w luksusie. Także w tym drogowym. Z tego też powodu
bardzo rzadko na drogach mamy możliwość spotkać małe miejsce auto, które
mogłoby nieco ułatwić życie zwykłemu obywatelowi w wielu kwestiach (chociażby
parkowanie). Ulice przepełnione są wręcz wielkimi sedanami. Czarne, sprawiające
wrażenie gangsterskich, limuzyny z przyciemnianymi szybami przemierzają wielkie
połacie asfaltu, poruszając się z minimalną prędkością. Coś na kształt
tradycyjnego polskiego POMu (POM – Powolny Objazd Miasta), tyle tylko, że nie
nieśmiertelnym Golfem III ze spojlerem w kształcie pługa śnieżnego, ale w pełni
elegancką i luksusową limuzyną.
Samochody Korei to też te
sportowe maszyny, które pod swoimi wielkimi maskami upakowane mają całe stada
koni mechanicznych w ilościach astronomicznych. Umięśnione spoilerami, plujące
melodią dwunastu cylindrów Ferrari jak i sześciolitrowe „ósemki” spod znaku
firm niemieckich stanowią tutaj element krajobrazu, bo tak często można tutaj
spotkać sportowe samochody. I znów. Nie mogę nie ponarzekać, bo kiedy widzę
ponad pięciuset konne Audi RS6 (nieświadomy czytelniku, google it) ruszające
spod świateł za dokładnie taką samą KIĄ Morning jaką posiadam na swoim
„wyposażeniu” to modlę się, trochę z zazdrości, żeby wszystkie gromy z nieba
spadły właśnie na kierowcę w rasowym kombi ze stajni niemieckiej.
Drogi w Korei, jak wcześniej
wspomniałem, są także wypełnione pojazdami marki KIA, Hyundai, Samsung –
Renault oraz Ssangyong. O ile zawsze miałem w/w marki za pojazdy jakości raczej
miernej i o stylistyce dającej się opisać także przymiotnikiem „mierny” to
aktualnie postanawiam zaniechać swoich obelg w tym temacie. Ówczesne dzieci
koreańskich gigantów motoryzacji, bo tak należy już nazwać globalne korporacje
sprzedające auta koreańskie, to samochody z designem nie odbiegającym zbytnio
od kanonów panujących w Europie czy też Stanach zjednoczonych. Wystarczy
wrzucić parę haseł w okienko Wuja Google’a, aby przekonać się, że jest w tym co
napisałem nutka prawdy. Podaję przykładowe: Genesis G380; Hyundai Genesis
Coupe; KIA K9, Genesis VL500. Myślę, że to wystarczy. Popatrzcie też na to, że
liczbowo jesteśmy podobnymi narodami, ale motoryzacyjnie Korea zdążyła nas
dogonić, wyśmiać i prześcignąć o dwa okrążenia toru. Jeżeli komuś uda się
zaprzeczyć postawionej tezie argumentami to potem możecie mówić, że koreańskie
twory motoryzacyjne są po prostu brzydkie.
To chyba punkt kulminacyjny tego wpisu. To
punkt, który niesie ze sobą przekaz emocji, a właściwie irytacji wielkości
Wielkiego Muru Chińskiego. To punkt, w którym wszystkie złe moce siedzące we mnie
zbiegają się, łączą i ze zwielokrotnioną siłą uderzają w Czytelnika czy sobie
tego życzy czy też nie. To punkt, w którym uzewnętrznienie powinny znaleźć
wszystkie moje wulgaryzmy, które chciałbym wykrzyczeć prosto w twarz
Koreańczykom podróżującym tą samą drogą co ja. Ale na szczęście owe emocje
rzeczonego uzewnętrznienia nie znajdą. Nie znajdą z prostego powodu – liczba
czytelników tego bloga (i tak już wątła) mogłaby zostać odchudzona o połowę lub
więcej, w zależności jak bardzo ja postanowiłbym przelać swoje myśli na ekran
komputera. Ale nie zrobię tego. Na wasze szczęście. Przytoczę tylko kilka
sytuacji, żeby niejako namalować to co tutaj tak naprawdę na drodze ma miejsce
i jak to może doprowadzić do napięcia wręcz spazmatycznego kierowcę
europejskiego.
Wyobraź sobie, Drogi Czytelniku,
taką sytuację (amfetamina, mistyfikacja). Jedziesz czteropasmową autostradą z
prędkością Vmax Twojego bolidu oscylującą w okolicach 120 km/h w zależności od
prędkości wiatru, jego kierunku, rodzaju nawierzchni, ciężaru pasażerów,
średniej długości miesiączki pingwinów na Alasce, poziomu wód gruntowych w
Biłgoraju, rocznego spożycia anyżu na mieszkańca na Prowansji oraz ceny
pszenżyta na giełdzie w Hong Kongu. Parametrów jest wiele i zmieniają się
dynamicznie podczas jazdy. Dla uproszczenia obliczeń i na potrzeby tej notki
przyjmujemy, że prędkość poruszania się pojazdu A (KIA Morning, google it
again) wynosi 120 kh/h. Zbliżasz się do rozwidlenia autostradowego pasma
szerokości morza, które to morze w tym momencie ma już z pasów osiem, aby
uprościć wszystkim, którzy się poruszają (hahaha, jasne… uprościć) przedostanie
się tam gdzie zamierzają. Masz dwie drogi, jedna ma pasów dla przykładu sześć,
druga dwa. Z tym, że ta druga rozdziela się na dwie pomniejsze nazwijmy to
dróżki, które stanowią dojazd do pozostałych autostrad w ślimaku węzła
drogowego, na którym zbieg swój mają przykładowo cztery autostrady (ktoś zna
synonim słowa „autostrada”?). I pech chciał, że poruszasz się lewym pasem tej
mniejszej, a jej prawy pas pozostaje nietknięty bieżnikiem opon samochodowych,
można by powiedzieć jest wręcz „dziewiczy”. Potrzebujesz się poruszać jednak
właśnie lewą częścią tej mniejszej „drogi”. Normalnie poruszasz się w kolumnie
pojazdów jadących w dużym przybliżeniu tyle ile wynosi dopuszczalna prędkość na
tym odcinku (nieco mniejsza niż na autostradzie, ale ciągle to solidne 80
km/h). Ale nie w Korei. W związku z tym, że dziewice to zawsze temat
interesujący, normalny koreański driver pokieruje swój pojazd na pas skrajnie
prawy, aby pozostałych jadących w kolumnie oszukać poniekąd, wyprzedzić i na
końcu, w sytuacji kryzysowej włączyć światła awaryjne i dokonywać próby
wciśnięcia się na pas lewy czym spowolni całą kolumnę. Jego sumienie pozostanie
nietknięte, ponieważ w ślad za nim zrobi tak samo tuzin innych Koreańczyków.
Wręcz przeciwnie, ten pierwszy pomyśli, że tak należało. Za moment korek na
autostradzie spowodowany przez takich, niezbyt umiejętnie z resztą jeżdżących,
jegomościów rozrośnie się jak cycki Ewy Sonnet i każdy zamiast poruszać się 120
km/h będzie poruszał się z 6km/h, ale najgorsze w całej tej dziwacznej sytuacji
jest to, że nikt nie będzie miał z tym najmniejszego problemu. Wszyscy zgodnie
będą czerpać z chujowości sytuacji, w której się znaleźli. To tak jakby wdepnąć
w gówno i sprawdzać czy ładnie pachnie. Może przesadziłem, ale ogólny sens
przekazany.
Druga sprawa to skrzyżowania. Te
ze światłami, czyli prostsze. W każdym razie w Korei „prostsze” nie niesie ze
sobą żadnych ułatwień. Wręcz przeciwnie – komplikuje wszystko. Natężenie ruchu
jest duże, autów jak mrówków dlatego też na każdym kroku władze miasta/policja
(niewłaściwe skreślić) postanowiły chaos drogowy nieco ukrócić instalując
sterujące ruchem kolorowe żaróweczki. Kolorowe żaróweczki, które do tej pory
potrafią mnie zadziwić. Prosty przykład – strzałka w prawo. W Polsce, gdy
takowa się zapala pojazd swobodnie może w owe prawo się skierować pod
warunkiem, że nie przeszkadza nikomu, kto w tym momencie jest głównym
użytkownikiem jezdni. W Korei instytucja „zielona strzałka w prawo” nie
istnieje. Jak w prawo, to możesz jechać. W lewo też. Tylko mocniej. To znaczy,
że możesz zawracać o ile jest narysowane, że możesz. Nie musisz czekać na
zielone światełko. Jak nic nie jedzie, to zawracasz i jedziesz w kierunku
przeciwnym. Tak po prostu. Na wielkim, kilkupasmowym skrzyżowaniu. Jeśli chcesz skręcić w lewo to musisz się mocno skupić. Dlaczego?
Ano dlatego, że musisz odpowiedzieć sobie na pytanie czy za skrzyżowaniem, na
panelu z żaróweczkami jest tych żaróweczek trzy czy cztery? Jak trzy to możesz
skręcić w lewo od razu, uważając tylko na samochody, które przemierzają drogę
naprzeciw Twojej maski. Co w przypadku lampek czterech? Stoisz dalej. Zapalają
się wszystkie kolory, lampki grają piękną uliczną symfonię światła i finalnie
okazuje się, że widzisz zieloną strzałkę w lewo. Jeśli w lewo chciałeś jechać
przed chwilą i chcesz nadal - to jedziesz. Wcześniej oczywiście przepuszczasz
12 autobusów, 7 busów, 2 ciężarówki, 346 kierowców, którym światła nie przeszkadzają
w jeździe, 12 przechodniów przemierzających skrzyżowanie w poprzek i już za 10
minut, po następnym cyklu i następnej zielonej w lewo możesz spokojnie podjąć
ponowną próbę przedostania się na wybraną część skrzyżowania.
Jest też seria tych zachowań
koreańskich kierowców, które innych kierowców, szczególnie tych europejskich,
wprawiają w osłupienie, bo w żadnym, ale to żadnym europejskim kraju nie możliwe
byłoby poruszanie się samochodem w stylu, w którym poruszają się Koreańczycy. I
kolejny przykład celem zobrazowania. 6 pasów. Autostrada. Wszyscy jadą jedną
prędkością. Z 90-100 km/h. Jednym pasem. Ostatnie równoważnik to bzdura. Jadą
wszystkimi pasami. I choć autostrada pozwala na 120, to wszyscy muszą jechać
90. Bo nie ma możliwości przedostania się pomiędzy autami. Oni jadą jak
peleton, wszyscy razem, bez ucieczek. Nikt nawet nie czeka na „kolarską górską
premię”.
5. Przechodnie
Osobna kategoria na drodze.
Jednostka cyfrowa. I o ile samochody wydają się jeszcze być nie do końca
cyfrowe o tyle przechodzień na drodze to osoba totalnie cyfrowa. Spędza swój
cenny czas, jak na cyfrowego przystało, na oglądaniu telewizji. Wszędzie. W
domu, pracy, w drodze z niej i do niej, na przystanku, w kawiarni. Zawsze z
jego „brand-new” Samsunga wystaje antenka (tak, tutaj Samsungi ciągle mają
antenę!) i taki jegomość zawsze coś
ogląda. W pewnym momencie przychodzi mu jednak dojść do przejścia dla pieszych.
Finalnie każdy tam trafia. Choć raz dziennie. I wcześniej wspomniany jegomość
spędza na tym przejściu dla pieszych ze dwa cykle świateł. Dziwne, że mu się
nigdzie nie spieszy. Nieważne. Jegomość na trzecim cyklu zdaje sobie sprawę z
tego, że jeżeli teraz nie przejdzie przez 10-cio pasmową drogę to spóźni się do
swojej wymarzonej pracy. Zaczyna więc swój triumfalny marsz na drugą stronę
olbrzymiej jezdni. Nie ma nic dziwnego do tego momentu. Na zegarku w kolorowych
światełkach dla przechodniów widnieje obecnie 2 sekundy. Ale jegomość tego nie
wie, bo porusza się na dźwięk ze słupa, na którym lampki są zamocowane. I
spokojnie, blokując ruch na następne 1,5 minuty przemierza ulicę na drugą
stronę nie robiąc sobie nic z tego, że właśnie przyczynił się do spóźnienia się
do pracy dwunastu innych osób poza nim. Ot, taka sobie Korea. I tak będziecie
tam siedzieć jeszcze 14 godzin, to zdążycie nadrobić.