7/21/2014

Mr Choi, człowiek - instytucja

Dwa i  pół miesiąca spędzone na koreańskim padole skłania do refleksji i wspomnień na temat tego co się wydarzyło. W pewnym momencie uświadamiasz sobie, że poznałeś mnóstwo nowych osób, zarówno z firmy, dla której pracujesz jak i z firm, które pracują dla Ciebie bądź są Twoimi klientami. Większość z tych nowopoznanych osobistości przemyka koło Ciebie zazwyczaj bez zauważenia i bez większych błyskotrzasków. Czasami jest tak, że ktoś potrzebuje coś od Ciebie, bo przecież tutaj pracujesz i odpowiadasz za coś. Czasami sam jesteś w potrzebie, bo ktoś odpowiada za rzeczy, które są częścią Twojej odpowiedzialności także, ale np. po „koreańskiej” stronie kabla. Nie pytajcie. Relacje w biznesie na takim szczeblu są zagmatwane. Nie zmienia to jednak faktu, że jak już napisałem, większość z tych ludzi nie wykazuje żadnych przejawów przebojowości, a większości są po prostu kolejną „osobą”.  

Czasami jednak zdarza się, że pewien osobnik wyrywa się przed szereg, jest inny niż ogół, wyróżnia się. Jedną z takich osób jest koreański obywatel Mr. Choi. Nie mylić z wymienionym już na blogu magnatem nieruchomości Mr. Cho! Jedno małe „i” robi tutaj ogromną różnicę.

Obywatel Choi, to osoba w wieku około 26-27 lat, lekko „przy kości”, o pyzatej, typowo koreańskiej buzi i nieprzeciętnie wielkiej głowie, co w Korei nie zdarza się często. Wzrost, jakieś 170 cm. Całość zewnętrzna wygląda dosyć komicznie, ale jak się później przekonacie zupełnie pasuje do charakteru osobnika.  Co jest takiego charakterystycznego w Panu Choi? Jako jeden z nielicznych Koreańczyków potrafi żartować z każdym i na każdy temat, dysponuje zrozumiałym angielskim (co mnie akurat dziwi, bo większość kadry tutaj, nawet tej na wysokich stanowiskach ma z tym językiem ogromne problemy), a na dodatek jest człowiekiem do zadań specjalnych. I wszystko wykonuje tak jakby to było jego ostatnie zadanie w życiu.

Z wykształcenia i doświadczenia Choi to coś około naszego „ automatyka”. Na czym się zna? Nie wiem, nie pytajcie. Automatycy to dla mnie dziwna nacja, szczególnie na elektrowniach, gdzie spędzam sporą część swojego czasu. Jest ich dużo i robią magiczne rzeczy z sygnałami, kablami, programami, kontrolerami, regulatorami itd. Mnóstwo trudnych słów jak na jeden raz. Tym mniej więcej zajmuje się także Choi w swoim życiu zawodowym. Głównie oczywiście.

Choi jako obywatel Korei wyraża bardzo duże zainteresowanie tym, co my, jako Europejczycy robimy, jak wygląda nasze życie, ile kosztuje u nas nowa KIA i jak drogie jest kimchi. Oczywiście przesadziłem. Może nie z wszystkim, ale po części przesadziłem. Choi to osoba jak na koreańskie warunki „światowa”, znająca różne kultury, miejsca, a przede wszystkim persona z otwartym umysłem, który pracuje. Powoli, ale jednak pracuje.

Wiecznie pracujący, ciągle uśmiechnięty, czasami po prostu zmęczony (każdy byłby po 20-25 dniach pracy pod rząd po 12 godzin), wiecznie szukający czegoś w swoim wysłużonym smartfonie (tak, Choi posiada Galaxy S3, który tutaj można spotkać już tylko w muzeum). To idealny przykład Koreańczyka, który chce poznawać, chce wiedzieć co w Polsce jada się na obiad, ile Bratwurstów potrafi wciągnąć przeciętny Niemiec, czy Rakija rzeczywiście pali w gardle, jak wygląda tradycyjna polska popijawa do upadłego, a także ile zarabia Polak. Po tej ostatniej informacji Choi oczywiście złapał się za głowę i stwierdził, że jednak wybiera Koreę, ale pytań zadawać nie przestał. To także idealny przykład „digital socjety”. Obwieszony kablami, w kieszeni mający 3 baterie do swojego S3, w uchu zawsze nosi słuchawkę, na pasku dwie sztuki walkie – talkie, w kieszeni mierniki, latarki, ładowarki do każdego sprzętu świata. A na dodatek plecak. Nie wiem co nosi w środku, ale przypuszczam, że jego zawartość może śmiało konkurować z zawartością torebki kobiecej.

Choiów tak naprawdę jest dwóch. Jeden z nich to ten pracowity, zawsze posłuszny szefowi, walczący o awans na szczeblach drabiny korporacyjnej w koreańskim molochu, wiecznie krzyczący coś do słuchawki bluetooth zamontowanej na uchu i skojarzonej z eksponatem muzealnym wyżej wymienionym, wiecznie biegnący, zziajany, skupiony na wykonaniu zadania. Ten pierwszy Choi jest automatykiem (bo takie ma stanowisko), jest też elektrykiem (bo potrafi), chemikiem (bo chce i stara się pojąć o co biega), pomocną dłonią (gdy szukasz apteki, fryzjera piekarni w pobliżu miejsca gdzie mieszkasz – zwróć się do Choi’a), managerem (zarządza ludźmi, którzy nie są pod jego władaniem, ale że robi to dobrze może sobie na to pozwolić).

Jeśli jednak Choi swoje zadanie wykona dobrze i w jego osobistej ocenie z owego wykonania będzie kontent wtedy to bohater wpisu pokazuje swoje alter ego. Zmienia się w uśmiechniętego Koreańczyka, który tak jakby oddycha żartem i uśmiechem. To jest właśnie ta główna różnica, że Choi „łapie” każdy żart. Nawet jeśli go nie do końca rozumie. Ale stara się. Tak naprawdę Choi uśmiechnięty jest zawsze, zmienia się tylko zasięg jego uśmiechu. Czasami kończy się w połowie policzka, czasami sięga przestrzeni za uszami. Całokształt Choi’a to obrazek idealny. Uśmiechnięty Azjata, ciężko pracujący, ale zdający sobie sprawę z tego, że poza pracą też jest życie. W tym przypadku jest wyjątkiem.  Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że Choi należy do jednych z ostatnich przedstawicieli gatunku. Być może to ostatnie pokolenie. Jak niedźwiedzie polarne czy te wielkie płetwale błękitne.

W ostatnim czasie Choi przechodzi jednak samego siebie. Chociażby w piątek postanowił, że zacznie uczyć się języków. Niby nic dziwnego. W dzisiejszych czasach jeśli chcesz mieć jakiekolwiek szanse na rynku pracy musisz jakiś język obcy znać. Wiecie już, że Choi rozmawia po angielsku. Z różnym skutkiem, ale rozmawia. Zna też trochę chińskiego, bo podobno uczył się kiedyś, to coś tam wie. W piątek postanowił, że nauczy się czegoś jeszcze. I zaczął się uczyć trzech nowych języków na raz. Oczywiście na żarty, ale podszedł do zadania z niesamowitym zaangażowaniem. W 10 minut pojął liczenie po niemiecku, zasady przywitania się po polsku, a w następny kwadrans poznał większość z chorwackich przekleństw. Wyobraźcie sobie jak wyglądała mina kolegi z Polski wchodzącego do pokoju, w którym zazwyczaj „urzęduje” nasz bohater, kiedy został przywitany dumnym, ale brzmiącym dziwnie „Jak się masz Piot?” (Koreańczycy mają problem z wymówieniem „R” na końcu).  To nie koniec. „Piotr” odpowiedział „Dobrze, a Ty?”, na co Choi długo nie zwlekając odrzekł „Fszysko w poszonku”. Nie da się słowem pisanym oddać komizmu całej sytuacji i zadowolenia jakim promieniała twarz koreańskiego poligloty po całej akcji. Dawno nie widziałem człowieka tak dumnego ze swoich językowych dokonań, choć w skali języka były one raczej nano. Swoją naukę polskiego Choi intensywnie kontynuuje zalewając wszystkich Polaków pytaniami o to jak po polsku nazywają się różne rzeczy, które przychodzą mu w danym momencie na myśl.

Choi jednak na nauce języków nie skończył. To nie w jego stylu. On jest zawsze głodny wiedzy, chce poznawać, zadaje mnóstwo pytań, zupełnie jak dziecko. I w pewnym tego słowa znaczeniu Choi jest dzieckiem, na pewno mentalnie. Nie jest zestresowanym Koreańczykiem. Ma w sobie jakiś dziwny „luz”, czyli kolejną rzecz, która odróżnia go od ogółu, nie zmieniając jakości jego pracy i podejścia do wykonywania obowiązków. Ten luz pozwala mu niejako wyciągać z ludzi, z którymi pracuje informacje, które wydają się dla niego interesujące np. o kulturze europejskiej czy też o zadaniach swoich kolegów z Europy w koreańskim miejscu pracy.

Dzisiaj dokonał kolejnej rzeczy. Wykonując swoje codzienne zadania pracownicze musiałem trochę porozlewać kwasu, trochę rozcieńczyć, trochę umyć, trochę nasmrodzić amoniakiem. Ot takie tam zadania chemika. Zazwyczaj w swojej pracy jestem samotnym białym żaglem, co bardzo mi odpowiada, bo nikt mi nie mówi jak, co i kiedy mam robić, a istotnym jest tylko, żeby praca została wykonana w terminie i należycie. Z tym nie ma najmniejszych problemów. Dzisiaj było podobnie, ale nie tak samo jak zwykle. Wygłodniała koreańska bestia Choi, sprawiająca wrażenie żywiącej się wiedzą i mózgami Europejczyków zawitała na moje stanowisko pracy. Usiany analizatorami kontener okazał się „kimchi pożywką” na koreański mózg. Od progu krzycząc „Jak się masz Slawomi?”, szczerząc swoje zęby poruszał się w moim kierunku. Wiedziałem czego się spodziewać. Wiedziałem, że następne pół godziny nie będzie łatwe. Wiedziałem, że będę się czuł jak uczestnik „Jeden z dziesięciu”, ponieważ mogą pojawić się pytania z każdej kategorii.

Na początku Choi zaczął uderzać małym kalibrem. Wręcz kapiszonami można powiedzieć (takimi z odpustu). Co to jest, do czego służy, a co się dzieje, a czemu tak? Odpowiadałem. Ta bestia jednak nigdy nie jest najedzona. Niespożyty apetyt, nieograniczona ilość pytań (to taki dziwny „Jeden z dziesięciu”, jest finał, ale i tak zawsze przegrywasz) i te wyszczerzone zębyJ.  Potem w ruch poszedł rewolwer czyli pytania z cyklu „Co się stanie jak tu zrobimy tak, a tutaj tak?”. Odpowiadałem. Bestia drążyła dalej. I bazooka. Na koniec najtrudniejsze, bo nie wiadomo czy odpowiadać czy nie. Nigdy nie wiadomo czego po takim stworze się spodziewać, czy wiedza, którą mu przekazujesz nie zostanie wykorzystana przeciwko tobie, ale zaryzykowałem. Choi wypytywał o to co zrobić, żeby zepsuć owoce mojej robocizny. Odpowiedziałem. Później się okaże czy dobrze zrobiłem czy będę sobie w brodę pluł. Po każdej odpowiedzi słychać było takie przeciągnięte koreańskie „ahaaaaaaa”, które w pewnym stopniu mówi Ci, że Twój rozmówca jakąś część z tego co mu pokazałeś/przekazałeś zrozumiał.

Choi nie boi się wyzwań. Przelewanie stężonego kwasu solnego, to dla niego pestka, w ługu prawdopodobnie bierze prysznic, a stężonym amoniakiem prawdopodobnie doprawia zupę. Początkowo się tego bałem, bo Choi zawsze ma pomocną dłoń. Niezależnie co potrzebujesz zrobić. On zawsze chce pomóc i zawsze wpycha się z butami, choćby nie wiem jak ryzykowne to nie było. Dziś postanowił rozcieńczyć kwas, żeby pomóc.  To nic, że miał go w rękach pierwszy raz. To nic, że ryzykował poparzeniem chemicznym. Musi pomóc.

Później zadeklarował się, że pierwsza wizyta w moim, dosyć nietypowym, miejscu pracy nie jest jego ostatnią i następnym razem przyprowadzi kolegów, którzy mają zadbać o to, o co ja teraz dbam w momencie gdy będę musiał opuścić ten azjatycki „raj”. „O kurwa”, pomyślałem. W pierwszym momencie. Potem jednak zastanowiłem się i pomyślałem, że zawsze to jakieś urozmaicenie i minimum rozrywki w smutnym pracowniczym życiu.


Podsumowując, życzę każdemu takiego Mr. Choi, który będzie potrafił zarażać uśmiechem przy tym będąc specjalistą wielu branż.