Dwa i pół miesiąca
spędzone na koreańskim padole skłania do refleksji i wspomnień na temat tego co
się wydarzyło. W pewnym momencie uświadamiasz sobie, że poznałeś mnóstwo nowych
osób, zarówno z firmy, dla której pracujesz jak i z firm, które pracują dla Ciebie
bądź są Twoimi klientami. Większość z tych nowopoznanych osobistości przemyka
koło Ciebie zazwyczaj bez zauważenia i bez większych błyskotrzasków. Czasami
jest tak, że ktoś potrzebuje coś od Ciebie, bo przecież tutaj pracujesz i
odpowiadasz za coś. Czasami sam jesteś w potrzebie, bo ktoś odpowiada za
rzeczy, które są częścią Twojej odpowiedzialności także, ale np. po „koreańskiej”
stronie kabla. Nie pytajcie. Relacje w biznesie na takim szczeblu są
zagmatwane. Nie zmienia to jednak faktu, że jak już napisałem, większość z tych
ludzi nie wykazuje żadnych przejawów przebojowości, a większości są po prostu
kolejną „osobą”.
Czasami jednak zdarza się, że pewien osobnik wyrywa się
przed szereg, jest inny niż ogół, wyróżnia się. Jedną z takich osób jest
koreański obywatel Mr. Choi. Nie mylić z wymienionym już na blogu magnatem
nieruchomości Mr. Cho! Jedno małe „i” robi tutaj ogromną różnicę.
Obywatel Choi, to osoba w wieku około 26-27 lat, lekko „przy
kości”, o pyzatej, typowo koreańskiej buzi i nieprzeciętnie wielkiej głowie, co
w Korei nie zdarza się często. Wzrost, jakieś 170 cm. Całość zewnętrzna wygląda
dosyć komicznie, ale jak się później przekonacie zupełnie pasuje do charakteru
osobnika. Co jest takiego
charakterystycznego w Panu Choi? Jako jeden z nielicznych Koreańczyków potrafi
żartować z każdym i na każdy temat, dysponuje zrozumiałym angielskim (co mnie
akurat dziwi, bo większość kadry tutaj, nawet tej na wysokich stanowiskach ma z
tym językiem ogromne problemy), a na dodatek jest człowiekiem do zadań
specjalnych. I wszystko wykonuje tak jakby to było jego ostatnie zadanie w
życiu.
Z wykształcenia i doświadczenia Choi to coś około naszego „
automatyka”. Na czym się zna? Nie wiem, nie pytajcie. Automatycy to dla mnie
dziwna nacja, szczególnie na elektrowniach, gdzie spędzam sporą część swojego
czasu. Jest ich dużo i robią magiczne rzeczy z sygnałami, kablami, programami,
kontrolerami, regulatorami itd. Mnóstwo trudnych słów jak na jeden raz. Tym
mniej więcej zajmuje się także Choi w swoim życiu zawodowym. Głównie
oczywiście.
Choi jako obywatel Korei wyraża bardzo duże zainteresowanie
tym, co my, jako Europejczycy robimy, jak wygląda nasze życie, ile kosztuje u
nas nowa KIA i jak drogie jest kimchi. Oczywiście przesadziłem. Może nie z
wszystkim, ale po części przesadziłem. Choi to osoba jak na koreańskie warunki „światowa”,
znająca różne kultury, miejsca, a przede wszystkim persona z otwartym umysłem,
który pracuje. Powoli, ale jednak pracuje.
Wiecznie pracujący, ciągle uśmiechnięty, czasami po prostu
zmęczony (każdy byłby po 20-25 dniach pracy pod rząd po 12 godzin), wiecznie
szukający czegoś w swoim wysłużonym smartfonie (tak, Choi posiada Galaxy S3,
który tutaj można spotkać już tylko w muzeum). To idealny przykład Koreańczyka,
który chce poznawać, chce wiedzieć co w Polsce jada się na obiad, ile
Bratwurstów potrafi wciągnąć przeciętny Niemiec, czy Rakija rzeczywiście pali w
gardle, jak wygląda tradycyjna polska popijawa do upadłego, a także ile zarabia
Polak. Po tej ostatniej informacji Choi oczywiście złapał się za głowę i
stwierdził, że jednak wybiera Koreę, ale pytań zadawać nie przestał. To także
idealny przykład „digital socjety”. Obwieszony kablami, w kieszeni mający 3
baterie do swojego S3, w uchu zawsze nosi słuchawkę, na pasku dwie sztuki
walkie – talkie, w kieszeni mierniki, latarki, ładowarki do każdego sprzętu
świata. A na dodatek plecak. Nie wiem co nosi w środku, ale przypuszczam, że
jego zawartość może śmiało konkurować z zawartością torebki kobiecej.
Choiów tak naprawdę jest dwóch. Jeden z nich to ten
pracowity, zawsze posłuszny szefowi, walczący o awans na szczeblach drabiny
korporacyjnej w koreańskim molochu, wiecznie krzyczący coś do słuchawki
bluetooth zamontowanej na uchu i skojarzonej z eksponatem muzealnym wyżej
wymienionym, wiecznie biegnący, zziajany, skupiony na wykonaniu zadania. Ten
pierwszy Choi jest automatykiem (bo takie ma stanowisko), jest też elektrykiem
(bo potrafi), chemikiem (bo chce i stara się pojąć o co biega), pomocną dłonią
(gdy szukasz apteki, fryzjera piekarni w pobliżu miejsca gdzie mieszkasz –
zwróć się do Choi’a), managerem (zarządza ludźmi, którzy nie są pod jego
władaniem, ale że robi to dobrze może sobie na to pozwolić).
Jeśli jednak Choi swoje zadanie wykona dobrze i w jego
osobistej ocenie z owego wykonania będzie kontent wtedy to bohater wpisu
pokazuje swoje alter ego. Zmienia się w uśmiechniętego Koreańczyka, który tak
jakby oddycha żartem i uśmiechem. To jest właśnie ta główna różnica, że Choi „łapie”
każdy żart. Nawet jeśli go nie do końca rozumie. Ale stara się. Tak naprawdę
Choi uśmiechnięty jest zawsze, zmienia się tylko zasięg jego uśmiechu. Czasami
kończy się w połowie policzka, czasami sięga przestrzeni za uszami. Całokształt
Choi’a to obrazek idealny. Uśmiechnięty Azjata, ciężko pracujący, ale zdający
sobie sprawę z tego, że poza pracą też jest życie. W tym przypadku jest
wyjątkiem. Z pełnym przekonaniem mogę
powiedzieć, że Choi należy do jednych z ostatnich przedstawicieli gatunku. Być
może to ostatnie pokolenie. Jak niedźwiedzie polarne czy te wielkie płetwale
błękitne.
W ostatnim czasie Choi przechodzi jednak samego siebie.
Chociażby w piątek postanowił, że zacznie uczyć się języków. Niby nic dziwnego.
W dzisiejszych czasach jeśli chcesz mieć jakiekolwiek szanse na rynku pracy
musisz jakiś język obcy znać. Wiecie już, że Choi rozmawia po angielsku. Z
różnym skutkiem, ale rozmawia. Zna też trochę chińskiego, bo podobno uczył się
kiedyś, to coś tam wie. W piątek postanowił, że nauczy się czegoś jeszcze. I
zaczął się uczyć trzech nowych języków na raz. Oczywiście na żarty, ale
podszedł do zadania z niesamowitym zaangażowaniem. W 10 minut pojął liczenie po
niemiecku, zasady przywitania się po polsku, a w następny kwadrans poznał
większość z chorwackich przekleństw. Wyobraźcie sobie jak wyglądała mina kolegi
z Polski wchodzącego do pokoju, w którym zazwyczaj „urzęduje” nasz bohater,
kiedy został przywitany dumnym, ale brzmiącym dziwnie „Jak się masz Piot?” (Koreańczycy
mają problem z wymówieniem „R” na końcu). To nie koniec. „Piotr” odpowiedział „Dobrze, a
Ty?”, na co Choi długo nie zwlekając odrzekł „Fszysko w poszonku”. Nie da się
słowem pisanym oddać komizmu całej sytuacji i zadowolenia jakim promieniała
twarz koreańskiego poligloty po całej akcji. Dawno nie widziałem człowieka tak
dumnego ze swoich językowych dokonań, choć w skali języka były one raczej nano.
Swoją naukę polskiego Choi intensywnie kontynuuje zalewając wszystkich Polaków
pytaniami o to jak po polsku nazywają się różne rzeczy, które przychodzą mu w
danym momencie na myśl.
Choi jednak na nauce języków nie skończył. To nie w jego
stylu. On jest zawsze głodny wiedzy, chce poznawać, zadaje mnóstwo pytań,
zupełnie jak dziecko. I w pewnym tego słowa znaczeniu Choi jest dzieckiem, na
pewno mentalnie. Nie jest zestresowanym Koreańczykiem. Ma w sobie jakiś dziwny „luz”,
czyli kolejną rzecz, która odróżnia go od ogółu, nie zmieniając jakości jego
pracy i podejścia do wykonywania obowiązków. Ten luz pozwala mu niejako
wyciągać z ludzi, z którymi pracuje informacje, które wydają się dla niego
interesujące np. o kulturze europejskiej czy też o zadaniach swoich kolegów z
Europy w koreańskim miejscu pracy.
Dzisiaj dokonał kolejnej rzeczy. Wykonując swoje codzienne
zadania pracownicze musiałem trochę porozlewać kwasu, trochę rozcieńczyć,
trochę umyć, trochę nasmrodzić amoniakiem. Ot takie tam zadania chemika.
Zazwyczaj w swojej pracy jestem samotnym białym żaglem, co bardzo mi odpowiada,
bo nikt mi nie mówi jak, co i kiedy mam robić, a istotnym jest tylko, żeby praca
została wykonana w terminie i należycie. Z tym nie ma najmniejszych problemów.
Dzisiaj było podobnie, ale nie tak samo jak zwykle. Wygłodniała koreańska
bestia Choi, sprawiająca wrażenie żywiącej się wiedzą i mózgami Europejczyków zawitała
na moje stanowisko pracy. Usiany analizatorami kontener okazał się „kimchi
pożywką” na koreański mózg. Od progu krzycząc „Jak się masz Slawomi?”,
szczerząc swoje zęby poruszał się w moim kierunku. Wiedziałem czego się
spodziewać. Wiedziałem, że następne pół godziny nie będzie łatwe. Wiedziałem,
że będę się czuł jak uczestnik „Jeden z dziesięciu”, ponieważ mogą pojawić się
pytania z każdej kategorii.
Na początku Choi zaczął uderzać małym kalibrem. Wręcz
kapiszonami można powiedzieć (takimi z odpustu). Co to jest, do czego służy, a
co się dzieje, a czemu tak? Odpowiadałem. Ta bestia jednak nigdy nie jest
najedzona. Niespożyty apetyt, nieograniczona ilość pytań (to taki dziwny „Jeden
z dziesięciu”, jest finał, ale i tak zawsze przegrywasz) i te wyszczerzone zębyJ. Potem w ruch poszedł rewolwer czyli pytania z
cyklu „Co się stanie jak tu zrobimy tak, a tutaj tak?”. Odpowiadałem. Bestia
drążyła dalej. I bazooka. Na koniec najtrudniejsze, bo nie wiadomo czy
odpowiadać czy nie. Nigdy nie wiadomo czego po takim stworze się spodziewać,
czy wiedza, którą mu przekazujesz nie zostanie wykorzystana przeciwko tobie,
ale zaryzykowałem. Choi wypytywał o to co zrobić, żeby zepsuć owoce mojej
robocizny. Odpowiedziałem. Później się okaże czy dobrze zrobiłem czy będę sobie
w brodę pluł. Po każdej odpowiedzi słychać było takie przeciągnięte koreańskie „ahaaaaaaa”,
które w pewnym stopniu mówi Ci, że Twój rozmówca jakąś część z tego co mu
pokazałeś/przekazałeś zrozumiał.
Choi nie boi się wyzwań. Przelewanie stężonego kwasu
solnego, to dla niego pestka, w ługu prawdopodobnie bierze prysznic, a stężonym
amoniakiem prawdopodobnie doprawia zupę. Początkowo się tego bałem, bo Choi
zawsze ma pomocną dłoń. Niezależnie co potrzebujesz zrobić. On zawsze chce
pomóc i zawsze wpycha się z butami, choćby nie wiem jak ryzykowne to nie było.
Dziś postanowił rozcieńczyć kwas, żeby pomóc.
To nic, że miał go w rękach pierwszy raz. To nic, że ryzykował poparzeniem
chemicznym. Musi pomóc.
Później zadeklarował się, że pierwsza wizyta w moim, dosyć
nietypowym, miejscu pracy nie jest jego ostatnią i następnym razem przyprowadzi
kolegów, którzy mają zadbać o to, o co ja teraz dbam w momencie gdy będę musiał
opuścić ten azjatycki „raj”. „O kurwa”, pomyślałem. W pierwszym momencie. Potem
jednak zastanowiłem się i pomyślałem, że zawsze to jakieś urozmaicenie i
minimum rozrywki w smutnym pracowniczym życiu.
Podsumowując, życzę każdemu takiego Mr. Choi, który będzie
potrafił zarażać uśmiechem przy tym będąc specjalistą wielu branż.