Decyzja o prowadzeniu tego bloga, jak pewnie wielu z Was
kojarzy, powiązana została ze zmianą pracodawcy na początku tego roku. Po kilku
dniach spędzonych w biurze los podarował mi w prezencie lub też jak ja wolę to
nazywać w niechcianym spadku (piszę tak z perspektywy człowieka, który ma to za
sobą) wycieczkę do Tajlandii. Niewiele ponad miesiąc od momentu, w którym
zdałem sobie sprawę z tego, że wyruszam do tego, było nie było, egzotycznego
dla mnie zakątka planety Ziemia dotarłem tam. Był 16. lutego, roku pańskiego
2014, wylądowałem w Bangkoku, nie bardzo wiedząc co dalej począć, w którą
stronę się udać i od czego zacząć. W przysłowiowe "gówno" zdarza mi
się wdepnąć dosyć często, dlatego nauczony doświadczeniem mojego
dotychczasowego życia postanowiłem się nie załamywać. I ruszyłem w tajski busz.
Na początek ten wielkomiejski, potem w ten wielkowiejski.
Mniej więcej tak rozpoczyna się mój, jak się później
okazało, dwu i półmiesięczny pobyt w Tajlandii, który w zamyśle miał być
pobytem ponad cztero i półmiesięcznym. Pobyt, który z perspektywy czasu nie
okazał się wcale taki zły, ale także pobyt, który uświadomił mi wiele rzeczy, o
których kiedyś sporządzę osobny wpis, bo zapisków w mojej pamięci w temacie
"co uświadomiła mi Tajlandia" jest bardzo dużo.
W Tajlandii spędziłem 66 dni. W okresie od 16 lutego do 30
kwietnia, z wyłączeniem krótkiego urlopu, którego podsumowanie pojawia się
gdzieś tam poniżej poznawałem Tajlandię, którą nie każdy ma okazję poznać i
która z opisem znanym z folderów reklamowych biur podróży wspólnego za wiele
nie ma.
Jako imigrant nie mogę na temat tej "słynnej"
Tajlandii powiedzieć wiele, a to dlatego, że znanej z National Geographic i
innych tego typu podróżniczych programów oraz opisów książkowych nie widziałem.
Po części żałuję, a to dlatego, że poznawanie "mniej cywilizowanej"
części kraju tajskiego prawdopodobnie zmieniło diametralnie moje postrzeganie
tego azjatyckiego dziwactwa. Wielu z was powie, że nie poznałem Tajlandii, bo
nie zwiedzałem Bangkoku (choć zaliczyłem w nim 2 krótkie pobyty), nie oglądałem
Tajek tańczących w Pattayi, nie wygrzewałem się na Phuket czy Ko Samui. Macie
rację! Też mam wrażenie, że sam się z czegoś okradłem, z czegoś czego prawdopodobnie
nigdy już nie zobaczę, bo nie sądzę bym był na tyle zdesperowany, żeby zapłacić
za wakacje w tym kraju z własnej kieszeni. No chyba, że nie będę wiedział co
zrobić z gotówką.
2,5 miesiąca spędzone na południu Tajlandii okazało się być
niesamowicie ciekawym, a czasami też niesamowicie irytującym przeżyciem. Zobaczyłem
namiastkę turystycznej części tego kraju. Co to znaczy? Ano tyle, że jak inna
morda, to znaczy, że może mieć pieniądz. Jak ma pieniądz, to jesteśmy
przyjaciółmi. Uśmiechnę się. Ot, tajska logika. Nota bene, całkiem słuszna.
Dlatego gdy tylko pojawiasz się w barze od razu jesteś wyżej. Pod warunkiem, że
nie pojawiasz się w "Irish pub", gdzie siedzą same europejskie mordy,
powyżej 60-tego roku życia, które postanowiły ostatnie chwile swojej
"sprawności" przeznaczyć na pobyt w Tajlandii. W takim wypadku jesteś
"jednym z wielu". Poznałem uprzejmość tajlandzką, którą sterują tylko
pieniądze. W każdym innym wypadku naród tajski jest nieufny co do ludzi zza
granicy i podchodzi do nich z dystansem.
Poznawałem kraj bez chleba. Bez mleka. Bez szynki. No nie,
przesadzam. Mleko było. Reszta też. Ale w niebotycznych cenach. Tajskie tyłki
są bardzo wrażliwe na laktozę - nie trawią jej, bo od zarania dziejów
wpierdalają ryż. Dlatego po mleczku dostają tego, co u nas nazywamy po prostu
sraczką. Dlatego nie doświadczyłem tam sera. Nie doświadczyłem też szynki. I
chleba można powiedzieć, że też nie doświadczyłem, bo produkt gąbkopodobny,
nazywany w tamtych okolicach "full wheat bread", który po ściśnięciu
w czasie około 2s. wraca do swojej pierwotnej formy ciężko nazwać chlebem. Doświadczyłem
za to olbrzymich ilości ryżu. I jak go zazwyczaj lubię, tak pierwszy raz miałem
wrażenie, że mi się przejadł. Zwyczajnie.
Tajski naród nie
zwykł jadać w domu, dlatego od wczesnych godzin porannych, przemierzając jak co
dzień busikiem miasto widziałem ludzi, którzy w drodze do pracy dokonują zakupu
wszystkiego co da się ugotować/usmażyć z rowerowych kuchni. To też jest ich
sposób na biznes. Kupuję motor, kuchnię gazową, mała, bo duża niepotrzebna i
zostaję rekinem biznesu. Wystawiam motor przed swój dom. Do pracy mam minutę,
nie męczę się. Gotować i tak bym musiał coś w ciągu dnia, bo jeść trzeba, to
nagotuję więcej i sprzedam. Ot, tajska logika. Ale znów całkiem słuszna.
Wychodzisz przed dom, odpalasz butlę, wrzucasz coś na ruszt. Sąsiad, który nie
miał odwagi wrzucić się w wir biznesu i musi zasuwać do swojego miejsca pracy o
6 rano postanawia nabyć u ciebie np. parówkę na kiju, bo robisz najlepsze w
mieście. W pracy powie, że jadł taką zajebistą, to drugi sąsiad jak będzie
wracał też zajdzie do Ciebie i kupi. Wieczorem parówka na kiju może nie będzie
już "pierwej sort" ale sąsiad nr 2 niesiony opinią sąsiada nr 1
powie, że zajebista. Bo jest uprzejmy. I tym sposobem Twoje imperium serwujące
zwykłe parówki na kiju rośnie w siłę. Za rok kupujesz drugi motor, syn staje na
drugim końcu miasta, a pieniądze zaczynają płynąć szerokim strumieniem. Już
nigdy nie będziecie musieli się martwić o wikt i opierunek. A wszystko dzięki
parówkom na kiju.
Widziałem oczywiście wszystkie te rzeczy, z których
Tajlandia słynie i które wzbudzają w naszym kręgu kulturowym najwięcej
ciekawości i zarazem kontrowersji. Widziałem ladyboy'ów na budowie, którzy w
ciągu dnia pracowali jako normalni pracownicy fizyczni czyt. mężczyźni, a po
pracy starali zmienić się w kobiety i wraz ze swoimi chłopakami (jak to w ogóle
wygląda?) wracali do swoich tajskich domostw. Widziałem hordy pań sprzedających
swoje wdzięki za cenę pewnie dobrego obiadu.
Przemierzałem tajskie drogi, byłem uczestnikiem tajskiego
ruchu drogowego, jako kierowca sokowirówki. Wiele razy miałem strach w oczach,
szczególnie na początku, gdy przyszło na rondzie jechać w lewo. Równie ciekawy
wydaje się być ruch w Indonezji, ale jednak ten tajski jest zdecydowanie
bardziej "crazy".
Widziałem tajską organizację czasu pracy, a właściwie jej
totalny brak. Średnio w miejscu gdzie pracowałem było około 800 pracowników
fizycznych. Pracowało może 10% z nich. Reszta pełną gębą czerpała z
dobrodziejstw swoich smartfonów. Nigdy w życiu nie widziałem takich
zorganizowanych rozgrywek w gry na telefonach jak na budowie elektrowni w
Tajlandii. To jest niesamowite. W Polsce potrzebujemy do tego kilka biurek,
komputerów, kilometrów kabli. Robimy coś co kiedyś nazywało się LAN-Party. Wtajemniczeni
wiedzą. Wtedy są emocje, sam brałem udział w takich "pogrywajach". W
Tajlandii potrzebują Wi-Fi. I nic więcej. Emocje przebijają każde polskie
LAN-Party.
Refleksji miałem trochę więcej, gdyby coś przyszło na myśl postaram się jeszcze ten wpis
zaktualizować, ale na chwilę obecną te główne zostały spisane.
Z perspektywy oceniam Tajlandię jako kraj ciekawy, ale
jednak na dłuższą metę trochę irytujący. Z całym szacunkiem, nie lubię ludzi,
którzy nic od siebie nie wymagają i nie dbają o to co się dookoła nich dzieje.
A tacy są Tajowie. Im wystarcza dobry smartfon i RayBan'y. Niekoniecznie te
oryginalne.
Dlatego wrażenie po wizycie pozostaje "obojętne".
Pewne rzeczy w Tajach znienawidziłem, nie zamierzam ich tutaj wymieniać. Pewne
polubiłem (ah ta ich beztroskość i zamiłowanie do życia na otwartym powietrzu).
Gdybym jednak miał tam wrócić, to na pewno nie na własną kieszeń. Nie po tym co
zdążyłem zobaczyć.
Projekt Tajlandia 2014 uważam oficjalnie za zakończony. Mam
tylko nadzieję, że moja subiektywna opinia nie spowodowała, że ktoś z was
żałuje kupna biletu do Tajlandii. Turyści mają podobno łatwiej :) .
Pozdrawiam. Wkrótce wpisy z równie ciekawego miejsca jakim jest Korea. Ta lepsza Korea.