Po
wszystkich tych tajskich wojażach, godzinach spędzonych w siodle mojego
bordowego pocisku marki Yamaha, tysiącach słów przelanych na ekran po to aby
jak najlepiej oddać wszystko co dla mnie nowe pismem, kilkunastu
tysiącach mil spędzonych w niezbyt komfortowych siedzeniach klasy ekonomicznej
niemieckiego przewoźnika w żargonie lotniczym nazywanych „Lufą” nadszedł czas
podsumowania, które całym szczęściem za mną już. Jak powiedziałem, a właściwie
napisałem, z perspektywy czasu Tajlandia nie była najgorszym złem z jakim
przyszło mi się zderzyć i oceniam ją neutralnie i obojętnie. Zdanie co do
niej zmienię na pewno, gdy wyląduję na jakiejś pustyni, rzeczywiście pośrodku
niczego, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc, listonosz zawraca wioskę
wcześniej, a ludzie ciągle mieszkają na drzewach, polują na antylopy i noszą
liście zamiast bielizny.
Znajome marki |
Irlandzka knajpka w Seulu |
Pierwsze
chwile spędzone w Korei, podobnie do tożsamych w Tajlandii, upłynęły mi na
próbach walki z dającym się mocno we znaki „jetlag’iem”, który zadomowił się w
moim i tak już zmęczonym umyśle, nie zamierzając go opuścić przez następne
kilka dni. Druga, dłuższa podróż w kierunku wschodzącego Słońca i ponownie
(cytując klasyka) „staje mi tzn. przychodzi mi stawać” oko w oko z tym
niewidzialnym potworem wyniszczającym organizm i niwelującym możliwości
sprawnego reagowania na bodźce z zewnątrz. Pikanterii całej sytuacji dodaje
fakt, że podróż w kierunku Słońca zachodzącego nie sprawiła mi najmniejszych
problemów. Po drodze ktoś się nie bał i zajewanił mi godzinę, której nie udało
mi się odzyskać na razie i nie jestem pewien czy się uda. Jak to możliwe? Ano
możliwe. Geniusze kilkadziesiąt lat temu postanowili wprowadzić czas letni i
zimowy w naszej pięknej krainie zwanej Europą. Dlatego, gdzieś w okolicach
ostatniej niedzieli marca moja różnica czasowa pomiędzy Polską została
zmniejszona do 5 godzin z wyjściowych 6. Teraz ktoś bezczelnie ulokował sobie
moją godzinę z doby na „wysoki procent do Huberta i zamierza sobie wyhodować z niej
coś większego”. To nie moje, wpiszcie sobie w yt „Chmury i godziny” albo coś w
ten deseń. Kolega z filmiku jest dla mnie senseiem w kategorii konstruktywne
pierdolenie głupot.
Ze
stratą mojej godziny mówią wprost się pogodziłem i nie zamierzam nad tym faktem
zbytnio ubolewać. Co więcej, mam nadzieję, że ktoś z robi z niej większy użytek
niż ja. Powracając niejako do tematu, o którym mowa była w poprzednim akapicie
chciałbym opisać kilka ciekawych zdarzeń, które miały miejsce podczas mojego
dotyczasowego, krótkiego pobytu w tym zadziwiającym (jak chyba każdy
azjatyckim) kraju.
Gdy
już udało mi się uporać ze zmianą strefy czasowej, a mózg wrócił do pewnej
sprawności fizycznej okazało się, że jest piątek, więc jakby nie patrzeć
straciłem 4 dni. Mówili, że zachowywałem się w porządku, wręcz lepiej niż po
tym jak odzyskałem pełną świadomość tego gdzie jestem i co ja tu właściwie
robię. W międzyczasie, jak to zazwyczaj bywa próbowałem zaznajomić się z
okolicą, w której przebywam, odbywałem kilka pieszych wycieczek, próbowałem
miejscowego jedzenia, ale o tym średnio pamiętam. Mówili, że było fajnie.
Seoul Station, jedna z większych stacji metra |
Pierwszy
koreański weekend przyszło mi spędzić w połowie w pracy. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie to, że moi koreańscy koledzy zażyczyli sobie obecność mojej
skromnej osoby na budowie jako jedynego z ponad 50-osobowej załogi. Gwiazdą
być. FEJM. Gdy już sobotni, de facto, nudny dzień pracy dobiegł końca, jak co dzień
musiałem odbyć swoją ulubioną podróż pomiędzy apartamentem, w którym obecnie
pomieszkuję, a biurem budowy. 35 kilometrów trasy, praktycznie około 2 godzin
jazdy. Autostradami. Seul jest chyba jednym z najbardziej zatłoczonych miast
świata i jeżeli ktoś mi jeszcze kiedyś powie, że stał w korku we Wrocławiu czy
też w Warszawie to zaśmieję mu się w twarz. Można stać w Warszawie na
dwupasmowej drodze, w centrum, owszem. Ale tutaj można stać w korku na 6-cio
pasmowej autostradzie. I nikt nie narzeka. Ruch drogowy w Korei jest nieco
bardziej uporządkowany aniżeli ten tajlandzki, jednak daleko temu do ładu
europejskiego. Mam tutaj na myśli pojmowanie przepisów, ich regularne
naginanie. Ilość pojazdów wymusza jednak powolniejszą jazdę, co pozwala sądzić,
że widać pewne uporządkowanie w ruchu drogowym. Cudów jednak nie ma. To ciągle
nie Europa.
Pokonanie
ostatniej przed upragnionym weekendem trasy w sobotę okazało się nieco
mniejszym problemem i po tym mogłem spokojnie świętować swój pierwszy koreański
czas wolny. Razem z moimi polskimi kolegami, których tutaj nie brakuje,
postanowiliśmy udać się na podbój miasta. Z tego miejsca pragnę podziękować
kolegom za okazane wsparcie w jeździe metrem. Bez was nigdy bym nie dotarł do
celu. Metro w Seulu, to też materiał na długą opowieść. Dość powiedzieć, że
niektóre stacje mają 3 lub 4 poziomy. Zastanawiałem się jak ludzka ręka z
pomocą maszyn mogła coś takiego stworzyć pod ziemią. Z pomocą znowu przyszedł
kumpel, który w dosadnych słowach “tutaj się nie pierdolą, jak trzeba to kopią,
a nie, że kurwa jakaś jaszczurka zdechnie, chuj z nią” obrazowo nakreślił mi
jak powstało metro w Seulu. Żeby lepiej pokazać ile tego metra jest mogę
powiedzieć, że wszystkie linie mają około 1000 km, a do roku 2006 w Polsce nie
mieliśmy tylu AUTOSTRAD. To chyba wybitnie pokazuje jak dużo musiał pracy
włożyć koreański naród w ten cud techniki, aby żyło się lepiej 11 milionom
seulczyków. Podziwiałem, podziwiam i podziwiać będę.
Koreańska knajpka na Itewon |
Turecki bawidamek z lodami |
Zabudowa DMC |
Budynki na Digital Media City |
Mistrzostwa odkurzaczy |
Muszę
jeszcze coś napisać o samych Koreańczykach, takie pierwsze wrażenie. Jak wyżej
- po pierwsze - pracowici. Tytani. Po drugie - cyfrowi. Podróżując metrem
bardzo ciężko znaleźć osobę, która nie przeglądałaby czegoś na swoim
smartfonie/tablecie/laptopie/wstawdowolne. Każdy Koreańczyk posiada dziesiątki
gigabajtów przypisanych do swojego smartfona. Internet osiąga tutaj niesamowite
prędkości i należy do najlepszych na świecie, więc nikogo nie dziwi widok ludzi
oglądających telewizję czy filmy w metrze. Niezależnie od wieku. Młody, stary,
gruby, chudy, ładny, brzydki - masz smartfon to wyciągaj. Gdy podróżowałem
metrem i nie trzymałem telefonu w ręce, a dodatkowo z moją rosyjską twarzą
czułem się jak alien. Czyli standardowo. Co jeszcze świadczy o tym, że Ci
ludzie są cyfrowi? Ano chociażby toaleta. W każdym szanującym się hotelu
toaleta posiada więcej przycisków niż Twój "brand new" laptop. Możesz
sobie podgrzać siedzenie, zrobić bidet, odgrzać kotleta, wyprasować koszulę. Te
ostatnie może przesadzone, ale na serio - połowy funkcji tych toalet wolałbym
nawet nie próbować. Jednakże masaż przy potrzebie nr 2, to całkiem przyjemna
sprawa :) Idąc dalej, bo poprzedni przykład może nie był najbardziej delikatny.
Wchodzisz do kuchni - lodówka oczywiście z wielkim LCD i opcją zamówienia
wszystkiego co Ci się podoba. Do szafki, od spodu przyczepiony malutki
wyświetlacz z dostępem do Internetu i telewizji satelitarnej. Wracając jeszcze
do łazienki - gdyby sąsiad chciał Cię odwiedzić akurat wtedy, gdy załatwiasz
swoje potrzeby fizjologiczne, nie musisz wstawać z ciepłej deski - tuż obok
masz domofon. Z kamerą. By żyło się lepiej. W Korei wszystko jest dotykowe,
wszytko gra melodie i wszystko musi być "digital". Jak nie jest
digital, znaczy, że zatrzymałeś się gdzieś na okresie "zbijania piątek z
Mojżeszem". Mało elektronicznie i mało cyfrowo? Proszę bardzo! Niedziela
upłynęła mi pod znakiem wizyty w miejscu, w którym jako fan elektronicznych
gadżetów mógłbym zamieszkać. 7 piętrowe, ogromne centrum handlowe od podłogi po
dach wypełnione wszystkim co ma w sobie kabelki, wyświetlacze, półprzewodniki,
prąd i wszelkie te elektroniczne gówna. Wszystko w niesamowicie przystępnych,
negocjowalnych cenach. Wszystko. Mają wszystko czego dusza zapragnie. Jeżeli
kiedyś marzyłeś/aś o jakimś gadżecie elektronicznym, a nigdzie go nie spotkałeś/aś
to możesz być w 99% pewien, że Koreańczycy to mają. Bo naprawdę mają wszystko.
Koreańskie mistrzostwa w piłkę nożną odkurzaczami |
Dodatkowo
pochwalę się, że Korea nie przywitała mnie zbyt przyjaźnie gdyż już podczas
mojego pierwszego tygodnia pobytu tutaj wpakowałem się w gips, ale myślę, że to
nie wina kraju, tylko mojej własnej głupoty. Ale tak to już bywa, Polak na
emigracji zawsze pozostanie Polaczkiem. :)
Pozdrawiam.