W niedalekiej przeszłości moje
tajlandzkie "jestestwo" wzniosło się na nowy, bardzo specyficzny i
zaskakujący poziom. Specyficzny dlatego, że nigdy nie spodziewałem się, że
stanie się tak jak zamierzam to zaraz opisać, ale jednak tak się stało.
Dokładnie dwa dni temu, po
zebraniu kilku prostych, ale bardzo niezbędnych informacji od moich niebywale
pomocnych kolegów - współpracowników podjąłem decyzję o wypożyczeniu środka
lokomocji, który tutejsi dumnie nazywają "motobike", a który dla mnie
na zawsze pozostanie "sokowirówką". Tak, zgadza się. Przeszedłem
żmudny proces wypożyczenia skutera, takiego jakim w Polsce jeżdżą dzieci, które
dopiero co weszły w stan posiadania karty motorowerowej i których rodzice
wyrażają zgodę na to, by ich dzieci w polskich warunkach narażały swoje zdrowie
i życie będąc na drodze motocyklistami (jak to dumnie brzmi!) czyli kierowcami
drugiego gatunku. Pierwszym są oczywiście wszystko najlepiej wiedzący kierowcy
samochodów osobowych, do których też się zaliczałem (aktualnie już nie, bo
pozbyłem się swojej srebrnej strzały, z którą łączy mnie tak dużo wspomnień).
Sytuacja tutaj, na południu
Tajlandii, gdzie zamierzam jeszcze spędzić urocze 4 pracownicze miesiące jest
zgoła odmienna - tutaj to motocykl dyktuje warunki na drodze. Powodów ku temu
jest kilka. Motocykle są tutaj znacznie bardziej liczną grupą niż samochody,
dlatego na drodze jest ich jak mrówków w mrowisku albo jak to mawiają - jak
nasrał. Dlatego każdy kto porusza się samochodem osobowym musi uważać na to czy
zaraz przed maskę nie wyskoczy mu szaleniec na wyciskaczu do soku lub też
młynku do kawy (to z racji dźwięku jaki wydają z siebie te motocykle). Każdy
kierowca samochodu osobowego ma oczy z każdej strony głowy i dba o to, żeby
jego piękny, obłożony spojlerami, nowy model Toyoty nie został zarysowany przez
szaleńca na 20 letniej imitacji motocykla. Swoją drogą samochody tutaj to też
bardzo ciekawy widok - każdy wygląda jak z serii "Szybcy i wściekli",
ospojlerowane, przyciemniane szyby (to z racji klimatu i ilości słońca), często
z rurą wydechową wielkości tej kanalizacyjnej od muszli w toalecie. Nie
uraczycie tutaj normalnego samochodu, który wyglądałby jak te europejskie,
seryjne - tutaj każdy porusza się 5 cm nad ziemią. Nie wyżej!
Drugi powód dla którego motocykl jest
tutaj dyktatorem na drodze jest taki: każdy na motor może sobie tutaj pozwolić
- jest to środek lokomocji tani, nie wymagający dodatkowych uprawnień (sic!), a
przede wszystkim szybki dlatego większość obywateli wybiera właśnie sprzęt AGD
do przemieszczania się. Niesiony tłumem podjąłem podobny wybór.
Jako mi poradzono, tako
uczyniłem. Udałem się do miejsca, w którym rzekomo można takowy środek
lokomocji wypożyczyć. I to jest chyba najciekawsza część tej opowieści.
Rozmawiając z moim pracowniczym mentorem i nauczycielem, który tak na
marginesie jest niesamowitą personą, dowiedziałem się, że wynajem motocyklu
odbywa się w miejscu nazywanym "bus stop", a przynajmniej tak miało
być. Teraz już wiem, żeby w przypadku jakichkolwiek lokalizacji należy zawsze prosić
o zapisanie nazwy na papierze, żeby nie było nieporozumień, o których w dalszej
części notki.
Oczywiście zostałem
poinstruowany, które tajskie ulice w Songkhla należy przemierzyć aby do
rzeczonego "bus stop" dotrzeć. Poległem. Ale z uśmiechem na ustach
nie poddałem się i działałem dalej. Postanowiłem ponownie zasięgnąć porady
eksperta, wykorzystałem koło ratunkowe - telefon do przyjaciela, czyt.
"mentor, pomóż!". Będąc jakieś 100 metrów od celu, od którego
pierwotnie dzieliło mnie z 4km dowiedziałem się, że "bus stop" w
rzeczywistości nosi nazwę "Buzz Stop" i nie ma nic wspólnego z
przystankiem autobusowym czy jakimkolwiek przystankiem. No może przystankiem na
piwo. "Buzz Stop" to irlandzki pub w małym, niezbyt turystycznym,
tajskim mieście! Jakimś cudem udało mi się dotrzeć.
Kolejną ciekawą rzeczą jest
kultura zamawiania jednośladu. Celem dokonania tej jakże trudnej sztuki,
trudnej dlatego, że odbywa się tu, a nie gdzie indziej, należy zawitać do
wspominanego wyżej miejsca, usiąść przy barze, zamówić coś na zwilżenie
podniebienia (najlepiej zimnego Heinekena) i czekać na dobre słowo od
skośnookiej kelnerko - barmanki. Kiedy już dojdzie do próby rozmowy, bo zawsze
nazywam to próbą z racji różnic w akcentach - zarówno w moim
"ponglish" jak i w ichnym "thaiglish", warto nadmienić, iż
jesteśmy samobójcą i wyrażamy chęć wypożyczenia pojazdu dwukołowego celem
przemieszczania się po lewej stronie jezdni!
Zalecenia i wszystkie rady, które
dostałem od kolegów z pracy przed próbą wypożyczenia skutera mogłyby posłużyć za dobry poradnik na temat
tego jak skontaktować z lokalnym bossem mafii. Na szczęście to tylko skuter.
Finalnie udało się go wypożyczyć, cały proces zajął około 20 minut, po czym
mogłem swobodnie udać się do hotelu, a ciepły, nadmorski wiatr mógł rozwiewać
moje bujne upierzenie na głowie sprawiając niesamowitą przyjemność.
W trakcie wypożyczenia motoru
żona właściciela (Irlandczyka, a jakże, takiego 70 letniego Irlandczyka, z
przepitym głosem, cygarem w ręku i szklanką whisky w drugiej) zdążyła tylko
poinstruować mnie na temat tego jak poruszać się owym tworem japońskiej
techniki (tak, to Yamaha!), co mnie wydawało się zbędne, bo sokowirówkę kiedyś
już widziałem. W trakcie instruktażu kobieta stwierdziła, że "motobike is
very woooof" symulując odchylenie do tyłu jak przy starcie motoru co
najmniej z kategorii GP500. Sprawdziłem. Jest odrobinę woof, ale dupa zostaje
na miejscu :)