3/10/2014

Fotograficzna dokumentacja ostatnich dni minionych


Jak już zdążyliście się zapewne dowiedzieć udało mi się wejść w posiadanie środka lokomocji przez co moja tajska, sielska egzystencja stała się jeszcze bardziej sielska. I cieszę się, że nie bardziej "tajska". W ostatnim zatem czasie przemierzam dosyć spore jak na wymieniony wcześniej środek lokomocji ilości kilometrów, niejako poznając okolicę i usytuowanie wszystkiego co w Songkhla ciekawe. I tak oto udało mi się wybrać na położoną niedaleko wyspę Ko Yo, na którą z obu stron można dostać się dzięki mostom Tinsulanonda. 

Przejeżdżając mostem na wyspę od strony południowej po lewej stronie wyłania malowniczo położone wzgórze, na którym z większej odległości nie widać nic szczególnego. Dopiero gdy zbliżymy się do niego (część góry mijamy bezpośrednio mostem) widać barwne budowle lokalnych nowobogackich, którzy dysponują odpowiednią ilością funduszy, żeby kupić skrawek ziemi pod budowę swojego tajskiego domku na wzgórzu. Gdy kończy się południowy most Tinsulanonda, betonowy trakt odbija nieco w lewo, a oczom ukazuje się ogromny, monumentalny wręcz pomnik leżącego buddy, w całości pomalowany na złoto. Dzięki temu sprawia on niesamowite wrażenie w promieniach słońca, którego tutaj nie brakuje. Krótko mówiąc - blichtr, splendor i przepych. Cały teren, na którym budda spoczywa jest buddyjską świątynią i złota jest dużo więcej. Całość umiejscowiona jest nad zatoką, więc po krótkim spacerze możemy udać się nad wodę, usiąść pod w cieniu, pod strzechą i chwilę odpocząć, co też uczyniłem. Odpoczęli? No to ruszamy dalej.

Wysepka Ko Yo (doszedłem do wniosku, że nazywanie tego wyspą to trochę przesada) słynie z robionych przez tutejszych mieszkańców tkanin bawełnianych w bardzo rozsądnych cenach. Przemierzając drogę prowadzącą z południowego krańca wyspy w stronę północy i objeżdżając znajdujące się na wyspie wzgórze mijamy dziesiątki straganów, na których takowe tkaniny można nabyć. Można także nabyć lokalne pamiątki związane z miejscowym "Southern Folklor Museum", którego za namową moich współpracowników postanowiłem nie odwiedzać, gdyż według ich relacji nie ma tam nic interesującego, a samo muzeum nie ma nic wspólnego z folklorem. 

Chwilę przez muzeum skierowałem swój pojazd w lewo, ponieważ zauważyłem delikatnie wznoszącą się betonową, wąską ścieżkę. Czemu nie? - pomyślałem. Walę do góry. Pytanie tylko czy moje GP500 nie zdechnie po drodze :)

Mój tajski ścigacz produkcji japońskiej spisał się wręcz na medal, w pewnym momencie góra była tak strona, że miałem obawy czy nie przewalę się na plecy podjeżdżając pod nią, ale finalnie udało się wdrapać na sam szczyt. Japoński sprzęt z gatunku AGD - motoryzacja wręcz bez oporów pokonał górę. Pokonał górę jak Mateja w Planicy ("góra uległa mocy mistrza" - http://www.youtube.com/watch?v=NKw9NnWg9lA). Nawet gdyby się zepsuł to i tak odwrotu nie było - musiałem dostać się na górę. I pierwszy raz miałem okazję zobaczyć zatokę oraz miasto z takiej wysokości, nie licząc sytuacji z samolotu, podczas której niewiele widać poza plamami na ziemi :)

Zjazd z góry okazał się o wiele trudniejszy niż wdrapanie się na sam szczyt. A tak na marginesie, na szczycie góry ponownie umiejscowione zostały dwie buddyjskie świątynie, ale panował tam taki spokój, że postanowiłem nie zakłócać go łysym panom (co prawda w pomarańczowych szatach, ale łysy, to łysy, nigdy nie wiadomo!) Po zjeździe z góry, niesiony wiatrem udałem się w podróż w ciemno. Jak zwykle z resztą. Przez około godzinę czasu jeździłem bezcelowo po wyspie raz skręcając w lewo, raz w prawo. Paliwo jest tutaj bardzo tanie, japoński samuraj Yamahy nie konsumuje go prawie w ogóle, więc można czerpać przyjemność z powiewu ciepłego powietrza po twarzy podczas jazdy. Całą wyspę otaczają domki rybackie usytuowane na niezbyt stromym brzegu. Poniżej kilka fotek, które udało mi się zrobić. Życie na wyspie wygląda trochę inaczej niż w mieście oddalonym o jakieś 4-5 km w linii prostej. W sobotę, w okolicach wczesnych godzin popołudniowych życie na wyspie jakby zatrzymane. Ludzie śpią pod parasolami, część z nich popija schłodzone napoje, wszyscy przemieszczają się wolno, życie jakby w letargu. 

 

 Zadziwia jedna rzecz - bujna roślinność, które po stronie właściwego lądu praktycznie nie ma, kilka palm, niskich krzaczków i to tyle. Na wyspie natomiast zielone liście wchłaniają drogę przez co bije od niej niesamowity spokój, a jedyną rzeczą, którą da się usłyszeć jest szum liści. Sieć drogowa jest bardzo zaplątana. Jadąc asfaltem w pewnym momencie wkraczamy na drogę szutrową, by po chwili wyjechać w "centrum" wioski umiejscowionej na wyspie, trafiając na betonowy trakt całkiem dobrej jakości jak na tajskie warunki. Wyspa jest na tyle niewielka, że nie sposób się tu zgubić. Zawsze trafimy do głównej drogi dwupasmowej prowadzącej na wyspę. Od północnej strony wyspę z lądem łączy druga część mostu Tinsulanonda dzięki której z powrotem docieramy do Songkhla. Doinformowany wiedziałem, że poza widokiem z mostu nic ciekawego dalej mnie nie czeka postanowiłem zawrócić i jeszcze raz spojrzeć na tereny, które udało mi się zobaczyć.

Wieczorem jako, że był to weekend, a i pewne wydarzenia pracownicze miały miejsce udałem się na tradycyjnego europejskiego grilla wraz z moimi znajomymi z pracy do baru na plaży. Bar usytuowany przy samym morzu, z kolorowymi parasolami, ławkami z drewna, a także bardzo tradycyjną tajską kuchnią wywarł na mnie olbrzymie wrażenie. Dokumentacji fotograficznej nie posiadam, muszę przyznać.

Niedziela upłynęła pod znakiem "syndromu dnia poprzedniego", ale udało się zobaczyć kolejną, bardzo charakterystyczną dla tej miejscowości rzecz - Monkey Mountain. Fotograficzna relacja ze spotkania z moimi praprzodkami wkrótce.