2/27/2014

Podatkowe imperium Tajlandia, czyli jak zostałem twórcą tajskiej potęgi ryżowej.

Dziś notka będzie nieco urzędnicza - jeśli oczywiście mogę to tak określić i jeśli oczywiście mi na to pozwolicie. Żartowałem. Nie macie żadnego wpływu na to co tutaj napiszę. Poczuliście przez chwilę władzę? Macie rację - poczuliście. No, ale do tematu.

Konstrukcja świata jest taka, że gdziekolwiek nie trafisz, niezależnie od tego czy jest to cywilizowana Unia Europejska, (podobno) bardziej cywilizowane Stany Zjednoczone, (mniej) cywilizowana Polska czy też sprawiająca wrażenie umiejscowionej w średniowieczu Tajlandia, zawsze kiedy próbujesz podreperować stan swojego portfela, jakikolwiek by on nie był - musisz płacić podatki. ZAWSZE. Czasami dobrowolna, niczym nieprzymuszona ofiara na rzecz Państwa bywa niska czyt. ludzka, ale to sytuacja raczej idylliczna, z którą raczej się w swoim życiu nie spotkacie. Częściej twoja nowa "podatkowa ojczyzna" po prostu Cię okrada zabierając z Twojej ciężkiej krwawicy (jak mawia mój ojciec) 40 lub więcej procent tzw. haraczu. Jedno pozostaje niezmienne - zarabiasz? To rzygaj sianem!

Zanim jednak tzw. obowiązek podatkowy zaistnieje ktoś musi się dowiedzieć, że "dobrowolnie" chcesz oddać dużą część swojego przyszłego samochodu, ewentualnie parę metrów mieszkania, tudzież kilkanaście torebek od Luis Vuitton'a na rzecz Państwa. I chętnie zrobisz to z uśmiechem, tajskim uśmiechem.

Z wymienioną wyżej koniecznością płacenia daniny na rzecz Państwa i ja się spotkałem.  We wtorek i środę miałem okazję ponownie wizytować w Bangkoku, celem wyrobienia pozwolenia na pracę w Tajlandii. Jest to czynność, która mnie tutaj niesamowicie dziwi, ponieważ kraj sprawia wrażenie takiego, w którym żaden obywatel nawet nie próbuje odprowadzać podatku. Kasa fiskalna dostępna jest tylko nielicznym. Widują ją ludzie z bardzo wysokimi zarobkami, których domy mają 60 sypialni, 20 łazienek, a ich dzieci urządzają niewinną zabawę w  wojnę na samoloty prywatnymi odrzutowcami. Sam kasę fiskalną widziałem 2 razy. Raz zza szyby. Oczywiście przesadzam, ale nutka prawdy w tym jest - tylko sklepy sieciowe potrafią wydać paragon jako dowód dokonania zakupu czegokolwiek - nie łudźcie się, że w sklepie przyulicznym, który nie będzie sieciowym otrzymacie paragon - to się nie ma prawa zdarzyć. Jak się zdarzy, z całym powodzeniem możecie datę taką zaznaczyć jako zbliżający się koniec świata ewentualnie jako taką, która świadczy o tym, że coś nieprzewidywalnego i złego może się zdarzyć w najbliższej przyszłości.

Znowu się zagalopowałem. Wracam do tematu. Pozwolenie na pracę udało mi się zdobyć, ale czy ja tutaj odprowadzę jakikolwiek podatek, pomimo tego, że jestem tutaj zatrudniony to niestety pewności nie mam żadnej. W zasadzie miałbym to w głębokim poważaniu, gdyby nie to, że pewnego dnia będę chciał opuścić to jakże wspaniałe, zachwycające i urzekające miejsce, krainę mlekiem i miodem płynącą.

Gdyby nie moi tajscy przyjaciele nigdy takowego pozwolenia nie byłbym w stanie nawet powąchać. Cały proces wygląda następująco - jedziesz do jednego biura, w samym centrum Bangkoku, pobierasz numerek i czekasz, aż Cię wyczytają. Do tego momentu wszystko wygląda jak w Polsce. Czas oczekiwania bardzo podobny jak u nas - 2-3 godziny. Kiedy już widzisz białe, pulsujące światełko w tunelu okazuje się, że widzisz gówno. Bo, żeby dostać upragniony kawał papieru z wydrukowanymi na nim szlaczkami, które podobno są tekstem (bez spacji) potrzebujesz swojego mentora, kogoś kto może poświadczyć przed żądnym Twojej krwi urzędnikiem, że to właśnie z jego polecenia będziesz pracował. Mi się to udało, ale uważam, że przy tej czynności wykorzystałem limit szczęścia przyznany mi na lotnisku na te 4 miesiące pobytu. Gdyby nie to, że mój mentor odnalazł mnie sam, pewnie spędziłbym w biurze jeszcze jedną godzinę. Następną czynnością, którą powinieneś wykonać powinna być teleportacja, ewentualnie skorzystanie z usług osoby, która posiada zdolności telekinetyczne. No, ale nawet w High - Tech Thailand takich osób jest na lekarstwo i zazwyczaj nie ma ich pod ręką!. Udajesz się zatem, przedzierając się w godzinach porannego szczytu przez zatłoczone, otulone smogiem ulice wielomilionowego Bangkoku na drugi koniec centrum celem uzyskania wizy dla robola. Zrobiłem to. Okazało się, że aby wszystko poszło super sprawnie na miejscu czekał mój drugi tajski przyjaciel, który od godziny 7 do 11:30 (!!!!) siedział i pilnował mojego numerka w kolejce. Gratuluję wytrwałości. Oczywiście na moje przybycie się ucieszył, ukłonił, uśmiechnął, kazał złożyć z 15 podpisów, a potem pojechać na dół na kawę, bo on musi postać jeszcze ze 2 godziny i ja mam wtedy wolne. Kochany tajski naród.

Jest też coś ciekawego w Tajlandii jeśli rzucić okiem na urzędniczą jej stronę. Wizyta w jakimkolwiek urzędzie, oprócz konieczności odwiedzenia praktycznie wszystkich urzędników w nim pracujących, wiąże się z koniecznością zrobienia sobie sweet fotki. Przychodzisz na badania lekarskie? Fotka. Aplikujesz po wizę? Fotka. Aplikujesz o pozwolenie na pracę? 5 fotek. Lecisz do Bangkoku? Fotka. 15 godzin później lecisz do Hat Yai? Fotka. Nie wiem czy te fotki trafiają później na instagram czy na dropboxa, ale wiem, że ich serwery muszą być jednymi z najlepszych na świecie.

Finalnie, po wszystkich przebojach jesteś gotowy, żeby płacić swój upragniony tajski podatek, który pomoże budować ryżową potęgę Tajlandii, prawdopodobnie przez wiele lat, bo jesteś jedną z niewielu osób, które płacą podatek! Ku chwale króla. LONG LIVE THE KING.