2/27/2014

Podatkowe imperium Tajlandia, czyli jak zostałem twórcą tajskiej potęgi ryżowej.

Dziś notka będzie nieco urzędnicza - jeśli oczywiście mogę to tak określić i jeśli oczywiście mi na to pozwolicie. Żartowałem. Nie macie żadnego wpływu na to co tutaj napiszę. Poczuliście przez chwilę władzę? Macie rację - poczuliście. No, ale do tematu.

Konstrukcja świata jest taka, że gdziekolwiek nie trafisz, niezależnie od tego czy jest to cywilizowana Unia Europejska, (podobno) bardziej cywilizowane Stany Zjednoczone, (mniej) cywilizowana Polska czy też sprawiająca wrażenie umiejscowionej w średniowieczu Tajlandia, zawsze kiedy próbujesz podreperować stan swojego portfela, jakikolwiek by on nie był - musisz płacić podatki. ZAWSZE. Czasami dobrowolna, niczym nieprzymuszona ofiara na rzecz Państwa bywa niska czyt. ludzka, ale to sytuacja raczej idylliczna, z którą raczej się w swoim życiu nie spotkacie. Częściej twoja nowa "podatkowa ojczyzna" po prostu Cię okrada zabierając z Twojej ciężkiej krwawicy (jak mawia mój ojciec) 40 lub więcej procent tzw. haraczu. Jedno pozostaje niezmienne - zarabiasz? To rzygaj sianem!

Zanim jednak tzw. obowiązek podatkowy zaistnieje ktoś musi się dowiedzieć, że "dobrowolnie" chcesz oddać dużą część swojego przyszłego samochodu, ewentualnie parę metrów mieszkania, tudzież kilkanaście torebek od Luis Vuitton'a na rzecz Państwa. I chętnie zrobisz to z uśmiechem, tajskim uśmiechem.

Z wymienioną wyżej koniecznością płacenia daniny na rzecz Państwa i ja się spotkałem.  We wtorek i środę miałem okazję ponownie wizytować w Bangkoku, celem wyrobienia pozwolenia na pracę w Tajlandii. Jest to czynność, która mnie tutaj niesamowicie dziwi, ponieważ kraj sprawia wrażenie takiego, w którym żaden obywatel nawet nie próbuje odprowadzać podatku. Kasa fiskalna dostępna jest tylko nielicznym. Widują ją ludzie z bardzo wysokimi zarobkami, których domy mają 60 sypialni, 20 łazienek, a ich dzieci urządzają niewinną zabawę w  wojnę na samoloty prywatnymi odrzutowcami. Sam kasę fiskalną widziałem 2 razy. Raz zza szyby. Oczywiście przesadzam, ale nutka prawdy w tym jest - tylko sklepy sieciowe potrafią wydać paragon jako dowód dokonania zakupu czegokolwiek - nie łudźcie się, że w sklepie przyulicznym, który nie będzie sieciowym otrzymacie paragon - to się nie ma prawa zdarzyć. Jak się zdarzy, z całym powodzeniem możecie datę taką zaznaczyć jako zbliżający się koniec świata ewentualnie jako taką, która świadczy o tym, że coś nieprzewidywalnego i złego może się zdarzyć w najbliższej przyszłości.

Znowu się zagalopowałem. Wracam do tematu. Pozwolenie na pracę udało mi się zdobyć, ale czy ja tutaj odprowadzę jakikolwiek podatek, pomimo tego, że jestem tutaj zatrudniony to niestety pewności nie mam żadnej. W zasadzie miałbym to w głębokim poważaniu, gdyby nie to, że pewnego dnia będę chciał opuścić to jakże wspaniałe, zachwycające i urzekające miejsce, krainę mlekiem i miodem płynącą.

Gdyby nie moi tajscy przyjaciele nigdy takowego pozwolenia nie byłbym w stanie nawet powąchać. Cały proces wygląda następująco - jedziesz do jednego biura, w samym centrum Bangkoku, pobierasz numerek i czekasz, aż Cię wyczytają. Do tego momentu wszystko wygląda jak w Polsce. Czas oczekiwania bardzo podobny jak u nas - 2-3 godziny. Kiedy już widzisz białe, pulsujące światełko w tunelu okazuje się, że widzisz gówno. Bo, żeby dostać upragniony kawał papieru z wydrukowanymi na nim szlaczkami, które podobno są tekstem (bez spacji) potrzebujesz swojego mentora, kogoś kto może poświadczyć przed żądnym Twojej krwi urzędnikiem, że to właśnie z jego polecenia będziesz pracował. Mi się to udało, ale uważam, że przy tej czynności wykorzystałem limit szczęścia przyznany mi na lotnisku na te 4 miesiące pobytu. Gdyby nie to, że mój mentor odnalazł mnie sam, pewnie spędziłbym w biurze jeszcze jedną godzinę. Następną czynnością, którą powinieneś wykonać powinna być teleportacja, ewentualnie skorzystanie z usług osoby, która posiada zdolności telekinetyczne. No, ale nawet w High - Tech Thailand takich osób jest na lekarstwo i zazwyczaj nie ma ich pod ręką!. Udajesz się zatem, przedzierając się w godzinach porannego szczytu przez zatłoczone, otulone smogiem ulice wielomilionowego Bangkoku na drugi koniec centrum celem uzyskania wizy dla robola. Zrobiłem to. Okazało się, że aby wszystko poszło super sprawnie na miejscu czekał mój drugi tajski przyjaciel, który od godziny 7 do 11:30 (!!!!) siedział i pilnował mojego numerka w kolejce. Gratuluję wytrwałości. Oczywiście na moje przybycie się ucieszył, ukłonił, uśmiechnął, kazał złożyć z 15 podpisów, a potem pojechać na dół na kawę, bo on musi postać jeszcze ze 2 godziny i ja mam wtedy wolne. Kochany tajski naród.

Jest też coś ciekawego w Tajlandii jeśli rzucić okiem na urzędniczą jej stronę. Wizyta w jakimkolwiek urzędzie, oprócz konieczności odwiedzenia praktycznie wszystkich urzędników w nim pracujących, wiąże się z koniecznością zrobienia sobie sweet fotki. Przychodzisz na badania lekarskie? Fotka. Aplikujesz po wizę? Fotka. Aplikujesz o pozwolenie na pracę? 5 fotek. Lecisz do Bangkoku? Fotka. 15 godzin później lecisz do Hat Yai? Fotka. Nie wiem czy te fotki trafiają później na instagram czy na dropboxa, ale wiem, że ich serwery muszą być jednymi z najlepszych na świecie.

Finalnie, po wszystkich przebojach jesteś gotowy, żeby płacić swój upragniony tajski podatek, który pomoże budować ryżową potęgę Tajlandii, prawdopodobnie przez wiele lat, bo jesteś jedną z niewielu osób, które płacą podatek! Ku chwale króla. LONG LIVE THE KING. 

2/23/2014

Sorry, taki mamy klimat

Wyruszając w podróż do Tajlandii jednym z największych pytań jakie siedziało w mojej głowie było pytanie o klimat, pogodę, wiatry, tsunami "and shit". Wiadomo przecież, że kiedy zabierasz się za podróż musisz się spakować , a tutaj od razu rodzą się setki pytań - co zabrać? Ciepłe ciuchy? A jak będzie padać? A jeśli przyjdzie ochłodzenie? Ile zabrać majtów, skarpet? Jakie buty?
Finalnie udało mi się dotrzeć i uważam, że warto opisać to co się tutaj dzieje od strony klimatycznej. Uważam też, że straszliwie słabo się spakowałem. Jak najgorsza ciota. Przypuszczalnie nie wyciągnę z torby przez te 4 miesiące żadnego ciucha z długim rękawem! A mam ich ze 4 komplety (sic!).
Tajska pogoda nie zwykła płatać figli jak ta polska, ale i tak kolorowo i zajebiście nie ma. Temperatura w chwili obecnej przekracza 30 stopni C w cieniu (godzina 19, zachodzące słońce), co jak na zmianę z polskich 10 stopni jest przeskokiem na orbitę. Co więcej, niezależnie od tego gdzie jesteś temperatura jest tutaj straszliwie odczuwalna, a to spowodowane jest bardzo wysoką wilgotnością powietrza, co tylko potęguje odczuwanie ciepła. Złożenie tego wszystkiego powoduje, że idąc o poranku chodnikiem po 5 minutach jest ci gorąco, a precyzując- kurewsko gorąco. Dobowa amplituda temperatur nie przekracza tutaj 10-15 stopni, zazwyczaj w dzień temperatura oscyluje w granicach 32-33 stopni, w nocy 20-25. Praktycznie nieodczuwalna różnica. Ma to jedną zaletę. Wychodząc z domu nie zastanawiasz się czy zabrać bluzę, włożyć cieplejszą kurtkę, ubrać cieplejsze skarpety i cały ten syf związany z ubiorem.
Jest gorąco to poty są. Dlatego niesamowicie istotną sprawą jest dostarczanie płynów - w ilościach wręcz hurtowych. Europejczycy wodę piją tutaj na cysterny. Wszyscy. W zasadzie mogę powiedzieć, że butelki z ręki nie wypuszczam - prawie jak w Polsce, tylko płyny trochę inne (if u know what I mean).
Z racji klimatu ("sorry, taki mamy klimat"), tutejsze morze jest bardzo gorące. Wiem to, bo się tam wczoraj udałem, czego trochę żałuję, ale o tym zaraz. Morze wygląda na spokojne, sporządziłem nawet krótki materiał wideo z wizyty na plaży (nieco wyludnionej, godzina 11 rano, sobota, żywej duszy nie ma, parę ciał leżało pod drzewkami) po to aby pokazać jak tutaj wygląda tutejsza onieśmielająca, przepiękna, rajska plaża, gdzie krocząc po aksamitnym, białym piasku, błękitnoniebieska, krystalicznie czysta woda przemywa Ci przestrzenie pomiędzy palcami u stóp symulując masaż delikatnych rąk pięknej tajskiej dziewczyny. Nie pytajcie dlaczego napisałem to zdanie - sam nie wiem! 
Cała wizyta na plaży, wraz z drogą tam i z powrotem zajęła mi około 2 godzin, wolnym spacerem, bo sobota, spokojnie i w ogóle na chillout'cie. Dwie godzinki na słońcu spowodowały, że na mojej albinoskiej skórze pojawił się tradycyjny dla każdego lata w Polsce "raczek". Upieczon jestem jak kurczak z KFC.

Co do pogody jeszcze to jest jedna rzecz, która tutaj powoduje bardzo wysoki poziom zdenerwowania - deszcz w słoneczny dzień. Zazwyczaj nie jest to ulewa, ale taki bardziej rzęsisty opad, trwający około pół godziny, który powoduje, że po chwili powietrze staje się niemożliwe do wdychania - parująca woda, w wysokiej temperaturze powoduje, że oddycha się jak nad czajnikiem z wrzącą wodą.


2/22/2014

Skuterki, tuk tuki, podróże.

W jednym z pierwszych postów wspominałem Wam o metodach transportu w Tajlandii. Podstawowym środkiem transportu są pojazdy spalinowe - wszelkiej maści, z różnoraką ilością kółek, w niebywale zróżnicowanym stanie (od nowych, wypolerowanych pojazdów marki Toyota, Honda, Isuzu do starych, zdezolowanych, kilkanaście razy malowanych i remontowanych pojazdów marek mi nieznanych, które istniały pewnie w czasach kiedy po Ziemi chodziły jeszcze dinozaury i nie przypierdolił jeszcze w naszą planetę ten meteoryt, który podobno wszystko zniszczył, tylko pewnie nie te pojazdy).

Wśród pojazdów cieszących się dużą popularnością są wypróbowane przeze mnie wcześniej skuterki. Dziś także planowałem odbyć podróż do większego sklepu, ponieważ jak to na początku "przeprowadzki" bywa brakuje pewnych rzeczy - a to kabla, a to kremu z filtrem przeciwsłonecznym (o tym później).

W stronę sklepu udałem się zatem z moim niezbyt zadbanym kierowcą (tylko taki był dostępny pod ręką) motocyklem nieznanej marki, o równie nieznanej przeszłości. Z przejazdu tego zamieszam filmik, 6 minut drogowego przeżycia nieocenionego, nieopisanego, nieokrzesanego, nieułożonego i jeszcze 1000 innych epitetów. Podkreślam to ponownie - ruch uliczny w Tajlandii to ciągle dla mnie zagadka.

Po zakupach pożądanym było wrócić do hotelu co też uczyniłem.
Mówią, że należy próbować nowego, bo nowe niesie za sobą zmianę, a zmiana jest podstawą życia. Spróbowałem. Nie żałuję.

Swoją podróż powrotną, niezbyt długą, bo ośmiokilometrową odbyłem tajskim batmobilem czyli tuk tukiem. Tuk tuk, to pojazd wielkości mniej - więcej polskiego Melex'a, który posiada małą kabinę, kierowca zazwyczaj siedzi w nienaturalnej pozycji, bo inaczej nie może, a także zadaszoną, pomalowaną barwnie pakę. Na pace znajdują się dwie ławki, po jednej na każdą stronę pojazdu, gdzie podróżujący zajmują swoje miejsce i wyznaczają cel podróży. Jest coś zachwycającego w podróży tuk tukiem - jeżeli chętnym nie ma na tzw. "zatrzęsienie", a i tuk tuków brakuje, to kierowca "bierze jak leci". Dlatego dzisiaj znów odbyłem podroż po mieście, ponieważ w/w sytuacja zaistniała. Zasadniczą różnicą w podróży tuk tukiem, a podróżą skuterkiem jest cena - tuk tuk jest około 4 razy tańszy, bo jest to komunikacja "masowa" w mniejszym tego słowa znaczeniu. No i też zdecydowanie bardziej wygodna.

Filmik z podróży skuterem poniżej. Z podróży tuk tukiem filmu nie sporządziłem.




2/21/2014

Tajlandia - dzień pierwszy

Po kilku dniach spędzonych w Polsce po powrocie z Erlangen, a także krótkiej wizycie w Łodzi na Annual Meeting w hotelu Andels w Łodzi (magiczne miejsce, polecam sprawdzić!) przyszło wyruszyć w podróż ku nieznanym światom.

Prawdę mówiąc, to moja pierwsza tak poważna, a zarazem tak odległa podróż i od razu trafiam na głęboką wodę - Tajlandia. Wszelkie opowieści i informacje, które udało mi się zgromadzić przed wyjazdem mówiły o tym, że to miejsce nieco zaskakujące, do którego Europejczyk musi się przyzwyczaić jeżeli zamierza spędzić tutaj więcej czasu niż krótki 1-2 tygodniowy urlop.

I rzeczywiście tak jest. Pierwszym miejscem, z którym się zderzyłem już tutaj na miejscu jest Bangkok - na początek ten taki bardziej "cywilizowany", "europejski", w okolicach lotniska. Bangkok ten nie zaskoczył - krótka wizyta na noc w hotelu, tajska kolacja i to chyba wszystko co można napisać o tym miejscu.

Nazajutrz ruszyłem do miejskiej dżungli, bo chyba tak należy określić miejsce, w którym wylądowałem. Celem mojej wizyty była konieczność wyrobienia pozwolenia na pracę w Tajlandii, wizyta w lokalnym szpitalu oraz kilka formalności - raptem kilka godzin. Zazwyczaj jest tak, że mało poruszam się o własnych nogach. Sytuacja zmienia się gdy miejsce, w którym jestem jest mi nieznane - wtedy zazwyczaj staram się zaufać własnym nogom i obieram taktykę zdzierania obuwia.

Krótki, 1,5 godzinny spacer uświadomił mi jedną rzecz - Bangkok powala. Cokolwiek to znaczy. Jako, że to moja pierwsza wizyta w Azji wiedziałem, że się zaskoczę, ale nie wiedziałem, że aż tak - pomimo tego, iż to wielka metropolia, miasto sprawia wrażenie jakby czas zatrzymał się tutaj kilkanaście lat temu. Tajowie żyją w innej rzeczywistości - rzeczywistości ulicy - tak chciałbym to określić. Ulice tętnią życiem, każdy walczy o swój kawałek THB (baty tajskie) jak tylko może. To naprawdę jest walka o przetrwanie. O godzinie 8 rano każdy taj w drodze do pracy łapie coś do jedzenia w jednej z tysięcy budek umiejscowionych na rowerach, motorach, wózkach ręcznych, na których każdy właściciel gotuje coś innego, zazwyczaj jest to jedna bądź dwie potrawy. To podstawowa różnica - od rana jest pełno ludzi na ulicach. Wydaje mi się, że to dlatego, iż tutejsi ludzie nie jedzą klasycznego posiłku w domu.

Każdy z tych przyulicznych kramów pachnie swoim własnym, często niezbyt przyjemnym zapachem. Upał, bardzo wysoka wilgotność powietrza, smog powodowany przez samochody, które nigdy nie widziały katalizatora i z reguły mają kilkadziesiąt lat (szczególnie tajskie autobusy) powodują, że Bangkok pachnie bardzo specyficznie. Mnie oddychało się bardzo ciężko - czasami zapach z knajpy przypominał wyziewy z oczyszczalni ścieków i zazwyczaj właśnie w tych miejscach pojawia się najwięcej klientów - dla mnie totalnie niezrozumiała sytuacja, ale może to tylko moje odczucie, a oni czują tam maliny, Dior'a albo jakieś inne przyjemne rzeczy. Ja czułem po prostu smród.

Najciekawszą rzeczą, a zarazem chyba najbardziej odrzucającą jaką udało mi się ujrzeć podczas tej jakże krótkiej wizyty w stolicy Tajlandii była jadłodajnia na parkingu - w miejscu gdzie pod wielkim drapaczem chmur, parkuje kilkaset jeśli nie kilka tysięcy samochodów urządzona została tradycyjna tajska jadłodajnia. W oparach spalin samochodowych, wyziewów kuchennych Tajowie spożywają posiłki, podczas gdy obok parkuje samochód wydzielający z siebie czarny dym :) Nikt nie zwraca tutaj uwagi na higienę, prawdopodobnie nie mają tutaj czegoś takiego jak odpowiednik naszego Sanepidu, bo po co, skoro i tak w takie temperaturze każde ustrojstwo zagrażające życiu i tak rozwija się 100 razy szybciej niż u nas. Ci ludzie prawdopodobnie w naszym klimacie byliby nieśmiertelni.

Poza tym Bangkok to uliczna dżungla - mam na myśli tutaj ruch samochodowo - motorowy, ale to temat na następną notkę.

Nie udało mi się uchwycić żadnych ciekawych zdjęć z Bangkoku, to dlatego, iż spędziłem tam tylko kilka godzin, w tym większość w biurze. Dlatego dzisiaj tylko jedno zdjęcie. Bangkok z 32. piętra Charn Issara II Tower, biuro Siemens. Zza szyby oczywiście.

Jedno jest pewne. Bangkok nigdy nie śpi.

2/20/2014

Amazing Thailand

Ten post jest zarchiwizowaną wersją dwóch postów na facebook'u - chciałem, żeby i tutaj się pojawiły, bo wydaje mi się, że są interesujące i nieco próbują przybliżyć schemat tutejszego życia, jego wygląd, zachowania i reakcje ludzi. 




19.02.2014

Dziwny kraj, w którym skuterowa taksówka za śmieszne pieniądze wozi Cię po całym mieście, pewnie nic na tym nie zyskując, bo gość, który wygląda na autochtona nie potrafi odnaleźć największego sklepu w mieście wielkości Jeleniej Góry.  A najlepsze jest to, że ile byś mu nie dał on i tak podziękuje i pojedzie dalej, bo nie wie jak powiedzieć Ci, żebyś dał mu więcej!


Dziwny hotel, w którym z ręczników robią kwiaty lotosu i łabędzie.

Dziwny kraj, w którym przyjmujesz się do pracy na elektrowni jako niewykwalifikowany robol, pracujesz 4 tygodnie (w zasadzie pozorujesz pracę), potem 4 tygodnie nie pracujesz (specjalnie), żeby Cię zwolnili, a potem z braku siły roboczej przyjmują Cię znowu jako wykwalifikowaną kadrę (choć dalej nic nie potrafisz), bo przecież już tu pracowałeś.
Coraz bardziej mi się tutaj podoba, a jeszcze nie dotarłem nad morze!

Jest tyle rzeczy, które chciałbym opisać, ale póki co nie jestem w stanie wszystkie spamiętać. Kiedyś zacznę zapisywać to wszystko.


20.02.2014,


Zdjęcia nie będzie, bo nie uchwyciłem tego krótkiego momentu.


Spróbuję jednak opisać, to co ujrzałem dzisiaj konsumując swoją tajską kolację jak co wieczór. Tradycyjnie niemal już, udałem się do "Wyoming", bo bar dobrym jest, ludzie uśmiechnięci, pasza wyśmienita, a i klimat doskonały, amerykański z lekka. Wyoming cechuje się jedną rzeczą - umiejscowiona jest w bardzo ruchliwym miejscu Songkhla, gdzie przejeżdża kilkaset motorów, samochodów i tych dziwnych pick-up'o-taksówek na godzinę.

W cieple zachodzącego już słońca konsumowałem podany posiłek, kiedy ujrzałem coś, czego w Europie raczej nie doświadczymy. U nas normalny skuter (lub też sokowirówka o pojemności 50ccm) potrafi zabrać na swój pokład jedną (!), niezbyt rosłą osobę.
Tajski skuter o podobnej pojemności być może trochę większej (dla tych co nie wiedzą - ma moc większego piekarnika) potrafi zabrać na swój pokład trzyosobową rodzinę. Bez kasków. Zbędny balast jest eliminowany.

Potrafi zabrać na swój pokład także:
- całą tajską uliczną restaurację - dwie kuchenki gazowe, butlę, 3 -4 duże (bardzo) garnki, komplet tajskich patelni,
- kram, który przykrywa całość przed słońcem,
- zapas półproduktów,
- środki higieny (cokolwiek znaczy tajskie pojęcie 'higiena').
Do tego pojazd taki ma dowód osobisty, bo przecież 18 lat już ukończył. No i szczyci się tym, że jedzie - głównie dlatego, że robi olbrzymi hałas, bo nie ma tłumika, gdyż rodzina mogłaby poparzyć sobie nogi wracając do domu.

A wszystko jest sklepem. W normalnych warunkach Polacy, jak i każdy inny europejski naród potrzebują minimum busa, żeby zabrać tyle towaru na pokład i dojechać na targ.
Tutaj robią to sokowirówką.

Wizyta w przyszłości

Dzisiejszy dzień na długi okres zapadnie mi w pamięć, jeśli nie nawet do końca życia.

Widywałem już w życiu różne rzeczy łączące się z szeroko pojętą chemią - laboratoria, instalacje, reakcje itp. Jednak to co dzisiaj ujrzały moje oczy przeszło moje najśmielsze oczekiwania. W trakcie krótkiego kursu stanowiskowego w Erlangen mój menadżer zafundował mi trzydniowe szkolenie w firmie zajmującej się budową elektrowni jądrowych - Areva.

Firma ta posiada najnowocześniejsze i zarazem najbardziej rozbudowane laboratoria zajmujące się badaniem materiałów radioaktywnych w całych Niemczech, a co za tym idzie także jedne z najlepiej wyposażonych w Europie.

Ilość sprzętu, który ujrzałem dzisiaj na oczy przeszła moje najśmielsze oczekiwania - nigdy wcześniej nie widziałem tylu urządzeń potrafiących wykonywać taki szereg badań i analiz w jednym miejscu.

Finalnie dotarłem do miejsca, w którym niewiele osób miało i będzie miało okazję być, a mianowicie do laboratorium analiz pierwiastków promieniotwórczych. Laborant operował manetkami "wyrastającymi ze ściany" które poruszane za pomocą rąk sterowały podobnymi manetkami wewnątrz komory znajdującej się za grubym na 80 cm szkłem ołowianym (ochrona przed wchłanianiem promieniowania przez operatora), po to aby przygotować próbkę materiału radioaktywnego do badań.

Całe laboratorium wyposażone jest w niesamowicie restrykcyjny system wejścia na obiekt, trzeba posiadać odpowiednie pozwolenia, przejść przez kilka bramek wykrywających różniste rzeczy. Po tym jak znajdziemy się na terenie obiektu i zrobimy swoje należy przy wyjściu przeskanować się na zawartość promieniowania ew. na obecność zanieczyszczeń - z pracowni takiej nie może nic "wyjść na zewnątrz" - jest ku temu masa systemów, które zabezpieczają przed niekontrolowanym uwolnieniem substancji promieniotwórczej do środowiska.

Aby przybliżyć trochę charakter tego bądź co bądź magicznego miejsca dodam tylko, że każdy pracownik porusza się po obiekcie z własnym licznikiem Geigera, który zlicza przyjętą podczas przebywania na terenie obiektu dawkę promieniowania.

Jestem pod wielkim wrażeniem i wiem, że może sam tekst nie powoduje opadu szczęki ewentualnie rozluźnienia w partiach dolnych mięśni, ale gdybym mógł zrobić zdjęcia to pokazałbym Wam spory kawałek science - fiction jaki dzisiaj miałem okazję ujrzeć w rzeczywistości.