11/30/2014

Podróż w nieznane cz.1

Była godzina 1:30 (GMT+8) kiedy koła szarobiałego Boeinga 737 zetknęły się z Ziemią w miejscu, o którym jeszcze wtedy nie wiedział zbyt wiele, ale o odwiedzeniu którego marzył od dłuższego już czasu. Cztery godziny powietrznej podróży w zatłoczonym, wypełnionym po brzegi skośnookimi ludźmi aeroplanie uświadomiły mu rzecz niejedną, ale z nich główna brzmiała mniej więcej tak – musisz uciekać bardzo daleko, żeby uciec od Koreańczyków, a i tak nie masz pewności, że ich tam nie ma. W niewielkiej odległości od miejsca, które obrał za kierunek swojej kolejnej podróży znajduje się jakieś 7400 wysp, ale jego skośnoocy „przyjaciele” najwyraźniej upodobali sobie właśnie tę. Jak na złość. Wiedział o tym już w chwili zakupu biletu celem wzbicia się w przestworza i dokonania  ucieczki, kiedy tylko weekend miał trwać trochę dłużej niż standardowe 2 dni lub też 1 jak to ostatnio często miało miejsce. Perspektywa spędzenia 5 dni z dala od cywilizacji, pośrodku niczego, gapiąc się na beztroski przestwór morza tudzież oceanu napawała go niemierzalnym optymizmem, zwłaszcza po pięciu miesiącach spędzonych w kraju, bądź co bądź, wspaniałym, ale jednak posiadającym szereg wad, które zdecydowanie przykrywały jego zalety.

Samotne podróżowanie polubił dużo wcześniej, jakieś pięć miesięcy temu kiedy to postanowił odwiedzić, po raz pierwszy w swoim życiu tereny egzotyczne jak dla niego i dokonał tego na własną rękę. Postanowił, że tym razem zrobi tak samo z braku kompanów podróży, a także z uwagi na raptowność wyjazdu. Nie było ani chwili na zastanowienia, takie rzeczy dokonuje się w amoku. Kupujesz bilet, wsiadasz w samolot i jesteś.

Zanim jednak koła samolotu dotknęły filipińskiej ziemi, bo tej właśnie miały dotknąć, musiały się oderwać od koreańskiej, na której wtedy przebywał. Była godzina 15, pierwszego wrześniowego piątku. Niepewność narastała w tempie wykładniczym, a to rzecz, której makabrycznie wręcz nie lubił i nie trawił. Każda niepewna sytuacja wywoływała w nim narastanie złości i irytacji, zazwyczaj do poziomów wcześniej nienotowanych dla niego samego. Tak też było i tym razem. Na skraju wyczerpania nerwowego oczekiwał na zbawienne „yes”, które to pozwoliłoby mu się wyrwać na chwilę z open space’owego piekła biurowego. Owe „yes” rozbrzmiało w chwili najmniej oczekiwanej, kiedy resztki nadziei spłynęły mu do gardła z ostatnim łykiem popołudniowej herbaty. Czasu na działanie było mało, ale wiedział, że taka szansa drugi raz się nie nadarzy, co więcej, nie wyobrażał sobie sytuacji, w której spędza długi weekend siedząc w miejscu, które przez ostatnie kilka miesięcy wywoływało u niego niemalże spazmatyczną białą gorączkę.  W erze wszechobecnego Internetu garść kliknięć na służbowym laptopie wystarczyła, żeby zapewnić sobie trochę relaksu na nadchodzące dni, a ściślej pisząc godziny. Hotel, samolot, taksówka, bagaż. Niecałe 4 godziny później stojąc w holu seulskiego lotniska Incheon ozdabiał swoją twarz bananem momentami wręcz rechocząc się po cichu. Nie będąc jeszcze pewnym co czeka go po lądowaniu wiedział, że na pewno będzie ciekawie.

Terminal „Mactan” na wyspie Cebu na Filipinach przywitał go hordą  strażników, niezbyt miłą obsługą w okienku z napisem „Immigration” i otaczającymi go z każdej strony ostrzeżeniami o zakazie wwozu narkotyków, towarów niebezpiecznych i wszelkiego zła jakie na świecie pod groźbą kary pozbawienia wolności. Początkowo zastanawiał się czy to jednak dobry wybór, ale był to krótki moment. Finalnie, co może być gorszego od 5 miesięcy w koreańskim buszu miejskim? Chyba niewiele rzeczy może z tym konkurować jak równy z równym. Delikatnie mówiąc wyczerpany, przetrwał lotniskowe prześwietlenia czy oby nie postanowił zabrać ze sobą z miejsca przebywania jakiegoś wirusa, drapieżnego ptaka tudzież kilograma kokainy dla lepszej zabawy przez te 5 dni, które dopiero miały nadejść.

W okolicach godziny 2 w nocy przebił się przez lotnisko, wyszedł przez rozsuwane drzwi oklejone niestylowymi napisami „EXIT”, nad którymi wdzięczył się obleśny neon z napisem „ARRIVALS” pamiętający jeszcze pewnie wyprawy krzyżowe. Złapał taksówkę, a właściwie ona złapała jego. Tabun napalonych na białasa filipińskich taksówkarzy otaczał go z każdej strony nie dając miejsca do oddechu i miał wrażenie, że swoją taksówkę wybrał nie z własnej woli, ale z woli taksówkarzy pracujących dla jednej korporacji, którzy przyjęli taktykę „zamęczyć ciula, to weźmie”. Z przykrością musiał zaakceptować swoją porażkę w środku nocy i za niezbyt przystępną cenę udał się w podróż gdzie choć na chwilę miało czekać ukojenie. I łóżko. Łóżko, o którym marzył od kilku już godzin, bo miał za sobą cały, wyczerpujący tydzień pracy no i podróż w dolnopłatowcu z ponad setką Koreańczyków. Intensywność dnia to coś co lubił, ale wolał dawkować ją sobie z umiarem, którego wtedy najzwyczajniej zabrakło, a i puszka z napisem „energia na dzień dzisiejszy” wydawała się już być pusta. Hotelowa lodówka zwierała inną z napisem „San Miguel” i postanowił ją wychylić. Duszkiem. A potem już zasnął. Była godzina 3:10.

Ten kto wymyślił strefy czasowe na pewno nie powinien dostać za to żadnej nagrody. Taka myśl przyszła mu do głowy, gdy obudził się o 5:30 rano nie mogąc zasnąć, nawet pomimo usilnych prób uszczknięcia choćby kilku minut zbawiennego snu więcej. Organizm stanowczo zakomunikował „nie, nie będziesz spał, to są wakacje, nie praca”. Akceptacja ostatniego zdania nie przyszła łatwo, jak wiele innych rzeczy, ale koniec końców pogodził się z myślą, że nadchodząca sobota będzie należała do tych, które uwielbiał opisywać wiele mówiącym słowem „niełatwa”. Godzinę później zdrapał się z łóżka niesiony myślą, że jak zostanie w nim chwilę dłużej nabawi się odleżyn albo innego gówna, które mogło się tam znajdować. Hotel, do którego przybył w nocy z pomocą dwudziestoletniej, rozklekotanej Toyoty, która zapewne z uwagi na stan finansów właściciela nigdy nie widziała prawdziwego samochodowego doktora czyt. mechanika, prezentował się bardzo ładnie w nocy. Liczne jaskrawoniebieskie neony, wielkie połacie szkła, chromowane poręcze odbijające światło latarń powodowały, że opinia o hotelu rosła w momencie ujrzenia go. Szczególnie po ponad półgodzinnej podróży wśród domków kleconych z wszelakich materiałów, począwszy od kawałków drewna na blasze falistej kończąc. Na tym tle hotel prezentował się, nazwijmy to, ponadklasowo. Parter hotelu wyścielony czerwonymi dywanami, nasycony do granic możliwości ciemnym drewnem, o którym nie mógł powiedzieć nic więcej poza tym, że jest ciemne, prezentował się także nadzwyczaj dobrze. Zwłaszcza, że w pamięci miał kwotę, za którą lokalni decydują się wynająć dwuosobowy apartament w miejscu sygnowanym czterema gwiazdkami z łóżkiem king size i śniadaniem wliczonym w cenę. Mógł się spodziewać mniej. Jak się okazało później – nie mylił się. Widok z okna hotelowego apartamentu nie nastrajał optymizmem, a wręcz przeciwnie o godzinie 3 nad ranem budził lęk. Hale sugerujące, że w środku są swego rodzaju warsztaty samochodowe, tętniące życiem o tej porze nocy, pośród, których przemieszczają się typy spod ciemnej gwiazdy nie należały do widoków, do których przywykł przez ostatnie miesiące.

Poranna pobudka przebiegła trudno, co innego wstawanie z łóżka. Delikatnie wywlókł swoje ciało spod miękkiej pościeli, która zdawała się nie pasować do całości wystroju pokoju hotelowego, który przepełniała surowość i nijakość. Po całej tej nocy uświadomił sobie, że nieskazitelna czystość pościeli została skażona niemytym ciałem, a fakt ten zmotywował go do wzięcia gorącego prysznica, co jak się później okazało, nie należało do najprostszych zadań w tym miejscu. Przepływowy podgrzewacz wody napędzany kilowatami energii płynącej z sieci elektrycznej był urządzeniem co najmniej tajemniczym. Wyposażony w pokrętło do regulacji temperatury i jeden przełącznik z wdzięcznymi symbolami „I” i „0” sugerował, że obsługa tego urządzenia nie może być trudniejsza niż obsługa tradycyjnej klamki u drzwi. Mylił się. I to grubo. Pokrętło zgodnie z napisem obok przełącznika także działało w systemie zerojedynkowym. Woda z rur albo powodowała kurczenie się wszelkich części ciała z zimna albo wywoływała poparzenia stopnia n. Nie było innej opcji. Zdecydował, że woli się delikatnie skurczyć aniżeli poparzyć i o gorącym prysznicu mógł najzwyczajniej zapomnieć. Ale przetrwał.

Pierwsza godzina od pobudki wyposażyła go w tak duży bagaż doświadczeń, że śmiał stwierdzić iż worek na sobotę jest już pełen do tego stopnia, że nie da się go zawiązać. I tutaj też się mylił. Śniadanie w hotelu reklamowanym jako drugi najlepszy w mieście okazało się nie sięgać poziomu hotelu, choć ten do górnolotnych nie należał. Bufet z zimnym ryżem, ścierwiastą kawą i jajecznicą z jajek niewiadomego pochodzenia nie powodował przesadnego optymizmu. Nakarmić się jednak musiał, bo w pamięci miał to, że dzisiaj czeka go dzień pełen wyzwań, a na dodatek pomimo tego, iż różnica czasowa pomiędzy jego ostatnim miejscem przebywania, a obecnym wynosiła tylko jedną godzinę, to nie było mu dane zaczerpnąć pełni odpoczynku podczas snu, gdyż organizm jasno zaanonsował, że pora zwlec dupsko z łóżka i ruszać na podbój świata. Na podbój świata jakże drastycznie odmiennego od tego, który przyszło mu oglądać do tej pory.

Trauma śniadaniowa musiała pozostać w pamięci przez następne kilka dni, ale przekonany był o jednym, zasadniczym fakcie – tylko zajęcie głowy czymś innym pozwoli choć na chwilę zapomnieć o koszmarze pierwszego filipińskiego posiłku. Korzystając z uprzejmości uroczych pań recepcjonistek zamówił taksówkę. Ta zatrzymana została przez kolegę odźwiernego w stylu kamikadze. Owy jegomość nie zastanawiając się ani chwili porzucił przydzielone mu zajęcie zostawiając wielkie szklane drzwi otwarte na oścież i pobiegł w kierunku oddalonej o jakieś 50 metrów kamienistej drogi (dodam, że było to centrum miasta), wbiegł na jej środek nie zważając na to co się na niej dzieje, a musicie mi wierzyć, że działo się wiele i stanął unosząc lewą, wyprostowaną rękę na wysokość szyi, coś w stylu „heil Hitler”. Pierwsze auta z rykiem klaksonów słyszanych tutaj wszędzie jakby jazda z klaksonem stanowiła obowiązek, ominęły zaangażowanego w wykonanie powierzonego zadania odźwiernego. Co poniektóry kierowca jął wykrzyknąć kilka słów, które jak mniemam stanowiły inwektywy. Jak także mniemał inwektyw w vissayas, którym posługiwali się Filipińczycy z Cebu było niewiele, z racji niebywałej uprzejmości narodu filipińskiego, którą już zdążył zaobserwować. Piąty czterokołowiec omijający Pana od drzwi okazał się być taksówką. Ku jego zaskoczeniu była to dwudziestoletnia Toyota w kolorze białym czyli auto identyczne jak to, którym miał okazję przybyć do hotelu w nocy. Jedynym faktem świadczącym o tym, że to nie było to samo auto było to, że kierowca tej drugiej posiadał około dziesięciodniowy zarost, którego nawet przy obecnej technologii nie dałoby się wyhodować w pół nocy. To musiała być inna taksówka. No, a przynajmniej inny kierowca.
Zajął swoje miejsce na siedzeniu pokrytym wytartą już znacznie skórą, jakby taksówka miała przyjemność gościć wszystkich obywateli tego ponad milionowego miasta. Przemierzając nocą ulice w białej japońskiej strzale nie widział zbyt wiele. Cebuańska dżungla miejska nie należała do miejsc najlepiej oświetlonych i stanowiących wyjątkowy urok nocą. Wręcz przeciwnie, cieszył się, że drogę z lotniska pokonał w zamkniętym i bezpiecznym samochodzie, a nie np. przechadzając się po tych ulicach, które właśnie teraz wydały mu się dość niebezpieczne. Wszechobecna i wdzierająca się drzwiami i oknami bieda stanowiła tutaj pokaźną część miejskiego krajobrazu. Domy klecone z desek, kawałków blachy, płyt i wszelkiego materiału, który tutaj można było traktować „jak budowlany” wyglądały interesująco w całym swoim chaosie budowlanym, którego prawdopodobnie żaden nadzór budowlany nawet nie próbował kontrolować. Budowle te stanowiły jednak zdecydowanie coś więcej. One w sposób jasny i klarowny naświetlały jak wygląda tutejsza rzeczywistość, a w zasadzie tutejszy dramat, bo tak należałoby to określić. Matki z dziećmi żebrzące tuż przy głównych, zakorkowanych de facto, arteriach miasta, bezdomni szukający choćby kawałka zacienionej przestrzeni żeby uciec od palącego słońca, a także starcy, po których widać było, że system wykopał ich poza ramy tzw. programu emerytalnego. Wszystko to uświadamiało mu powoli, że świat do kolorowych nie należy, a tak naprawdę większa jego część, to obrazki jak te, które właśnie trafiały do jego głowy i miały tam pozostać jeszcze przez bardzo długi czas.

Czterokołowe coś, co ciężko było nazwać samochodem z uwagi na jego stan i miliony trzasków i stuków wydawanych w jednym momencie przez zmęczone już mocno życiem części, przemierzało zatłoczone i pokryte grubą kołdrą smogu ulice miasta. Nie za bardzo jeszcze wtedy wiedział gdzie się kieruje i co tam spotka, ale po krótkim tripadvisor’owym rozeznaniu w dobrodziejstwie zwanym Internetem wiedział, że nazywa się to „Krzyż Magellana” i jest to miejsce, w którym powinien zacząć swoją podróż. Po czterdziestu pięciu minutach i około trzech kilometrach intensywnego przemieszczania się w dźwiękach klaksonów dotarł do miejsca przeznaczenia. Równocześnie gdy trzasnęły drzwi taksówki zamykane od zewnątrz zobaczył gromady ludzi zmierzających w jego kierunku. W pierwszej chwili myślał, że to zwykli przechodnie zmierzający do pracy, domu lub gdziekolwiek indziej. Po chwili jednak zdał sobie sprawę z tego, że ludzie ci faktycznie zmierzają do niego, a stało się tak dlatego, że każdy z nich począł wyciągać małe pudełeczka podzielone na kilka sekcji, w których leżały różne świecidełka, różnych maści. A to kolczyki, a to wisiorki, a to kryształy Svarowskiego. Tak właśnie. Trafił na lokalnych biznesmenów. Lokalne rekiny finansjery.  Zaatakowany wiedział jak się zachować i całką grzecznością postanowił odprawić napalonych na duże zyski płynące od nieczęsto tu widzianego białego człowieka sprzedawców wszystkich towarów świata.

Tego dnia, a była to sobota pod Krzyżem Magellana zebrała się pokaźna grupa ludzi, którzy w tym momencie składali ofiary lub po prostu przyszli się modlić z jakiegoś powodu. Nie wiedział w jakim intencji i tak naprawdę nie obchodziło go to, ale mimo wszystko coś ważnego działo się w tym znamiennym miejscu. Ubrany w japonki, które swoje pierwsze kroki stawiały jeszcze na plażach na Bali, kilka miesięcy temu, kiedy to zaczynała się jego wędrówka po terenach wcześniej niezbadanych, postanowił pospacerować chwilę i rozejrzeć się dookoła. Nie miał mapy. Przewodnik też należał do rzeczy, których posiadać nie było mu dane. Nie miał też zielonego pojęcia, w którym kierunku się udać. Jednak mimo wszystko gdzieś głęboko wewnątrz miał świadomość, że sobie poradzi. Jak radził sobie nie raz i nie dwa w takich sytuacjach. Już wcześniej zdarzało mu się udawać do nowego miejsca na zupełnie „dziko”, bez wiedzy o tym, w którym kierunku udać się należy. Tutaj jednak było inaczej i czuł to. Czuł, że wszystkie oczy zwrócone są na niego. Nie dlatego, że był celebrytą, nie dlatego, że wyglądał nadzwyczaj dobrze. Już dzień wcześniej widząc zabiedzone ścieżki filipińskiej „metropolii” postanowił, że wszystko co wartościowe ukryje w hotelowym sejfie, wyłuska i zapisze w pamięci najdłuższy kod jaki sejf przyjmie i dopiero w tym momencie opuści swój hotelowy azyl. Wszystko dlatego, że posiadał białą karnację, która stanowiła tutaj rzadkość taką samą jak spełnione wyborcze obietnice w jego ojczyźnie. Dla lokalnej ludności był po prostu ruchomym symbolem „$”, który niósł ze sobą pokaźne zyski, niezależnie od tego ile kupi. Lokalni mieli tą przewagę, że wiedzieli iż biała twarz oznacza chwilową inflację w okolicach 300% w ciągu kilku sekund. Tutaj rynek rządzi się innymi prawami.

Człapiąc powoli i chłonąc w okolicach godziny 9 rano pierwsze promienie palącego słońca zwyczajnie się poddał. Uświadomił sobie, że pierwszy raz przegrał swoje podróżnicze wojaże. Przegrał z samym sobą. Gdy zamyślony w okolicy prawego ucha usłyszał znane mu „Hello” wykonał podskok niczym Michael Jordan za swoich najlepszych czasów, po czym postanowił wykonać skręt szyi i zobaczyć, co mogło mu tak podpompować poziom adrenaliny. Skręt szyi nie spowodował większych zmian w widoku, poza zmianami na planie dalszym. W dalszym ciągu nie widział niczego zaskakującego, co mogłoby do niego rozmawiać. Jako osoba zdecydowanie niskopienna w rejonach, z których pochodził zwykł raczej poszukiwać dźwięków powyżej swojej linii oczu. Pochylił więc głowę i ujrzał jegomościa, który sekundę wcześniej postanowił napędzić mu stracha, ale zupełnie niezamierzenie. Odpowiadając uprzejmym „Good morning” do mężczyzny, który definitywnie miał na sobie coś co wyglądało jak mundur zastanawiał się czy jeszcze trochę mu się poziom adrenaliny nie podniósł. Nie wiedział, co może chcieć od niego gość cechujący się jakimiś 155-oma centymetrami wzrostu, takim samym obwodem w pasie, który na dodatek nosi na ramieniu napis „Tourist Police”.

- Co pan tu robi? – zapytał mundurowy
- Turystą jestem, zwiedzam
- Zauważyłem, ale dlaczego tutaj? Przecież tutaj nic nie ma
- Taki los widzisz…  - odrzekł.
Rozmowny ten gość – pomyślał. Filipiński stróż turystycznego prawa, który pozwalał sądzić, że to miejsce do miejsc turystycznie bezpiecznych raczej nie należy (bo kto wprowadza policję turystyczną?), na oko miał jakieś 50-52 lata. Przynajmniej tak to ocenił. Na imię miał Ray. Nie ten od okularów, bo zdecydowanie brakowało mu Ban, ale przynajmniej nosił okulary z logiem tegoż. Cóż, imię zobowiązuje. Po kilku smętnych zdaniach, po których był zdziwiony, że nieznany mu policjant turystyczny z nieznanej mu wcześniej wyspy potrafi posługiwać się w miarę przyzwoitym angielskim doszedł do wniosku, że coś jest na rzeczy. Czekał tylko na moment, w którym „smerf”, bo tak zdążył go już ochrzcić w głębi swoich myśli przejdzie do sedna sprawy i powie o co mu chodzi. Jakże zaskoczony był, gdy jakieś 10 sekund później mikrus z Filipin zaproponował mu bycie jego przewodnikiem i dobrą duszą towarzystwa w tułaczce po Cebu. Zazwyczaj w takim przypadku powiedział by „nie dziękuję, nie potrzebuję, zarobiony jestem, czasu nie mam” lub „odpierdol się” w przypadku, nazwijmy to, skrajnym. Tutaj jednak było jakby inaczej. Jakby wiedział, że Ray faktycznie potrzebuje się wyrwać z tego bagna jakim jest plac wokół krzyża Magellana tak samo jak on potrzebował się wyrwać z tego miejsca.

- Dobra, gadaj ile?
- To powinno być w Twoim sercu, ludzie z Filipin nigdy nie proszą o pieniądze.
- Jak grubo się mylisz staruszku – pomyślał.
Myśli miał różne, ale zawsze też należał do tych co ryzykują. No risk, no fun. Stanęło na około 25 złotych za bycie dobrym przewodnikiem po tym jakże nieprzewidywalnym mieście. Przez cały dzień. Cena dla niego jakby symboliczna. Wtedy nie wiedział jeszcze, że dla Raya to dochód dwudniowy. Tyle samo zgarnia za 2 dni „pilnowania porządku” wokół krzyża. To co wydarzyło się w następnych dziesięciu minutach przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Słońce, które w tej chwili wysuszało krzyż Magellana na proch wzmagało uczucie pragnienia, dlatego Ray zaproponował żeby udali się na komisariat, który wyposażony był, jako jeden z nielicznych budynków w tym miejscu, w klimatyzację co by ochłonąć trochę. Mijała 9:30, Ray pewnym krokiem przeskoczył nad progiem komisariatu, otworzył wahadłowe drzwi prowadzące do niewielkiego pomieszczenia, w którym przebywało jeszcze kilku osobników oznaczonych wdzięcznym „Tourist police”. Wcześniej wyglądał na osobę rozmowną i lubiącą owijać w bawełnę. Tu postąpił zgoła inaczej. Wszedł, powiedział: - „Szefie, na dziś moja warta skończona. Jadę zwiedzać.”. I wyszedł. Ot tak po prostu. O 9:30, po półtorej godziny swojej pracy. Poszedł czerpać słońce, które czerpał każdego dnia po 11 godzin dziennie jak się później odważył zwierzyć.

Wyszli z komisariatu. Postanowili, że dziś podstawowym środkiem lokomocji, bo tez takowego nie dałoby się obejść w Cebu, będą taksówki. Lub cokolwiek to jest, bo od taksówki, do standardu której zdążył już przywyknąć, pojazdy poruszające się po cebuańskich drogach odbiegały znacznie. Nie zdecydowali się korzystać ze wszechobecnych jeepney’i czyli pojazdów przerobionych z ciężarówek na najniższej klasy autobusy, które kursowały po bliżej nieznanych trasach, o bliżej nieokreślonych godzinach, o bliżej nieokreślonym zatłoczeniu pojazdu. Jednym słowem podróżowanie jeepney’ami pozostawało tylko dla rdzennych Filipino, którzy uznawali to za rodzaj rytuału, który codziennie wykonać trzeba. Przejażdżka jeepney’em jak śniadanie. Bez niej nie ruszaj się z domu. Bez tej przejażdżki jesteś na dzielni jakby lapsem. Złapanie owej taksówki z ryjem takim jak miał on nie było jakimś wielkim wyzwaniem, toteż niecałe dwie minuty później siedzieli w starym, ale było nie było, klimatyzowanym pojeździe ku zdziwieniu wszystkich pojazd wyprodukowany był przez Japończyków z  Toyoty. Swoją drogą Japończycy chyba obrali sobie Filipiny za swój główny rynek eksportowy i postanowili przygotować na ten rynek serię samochodów, których rozwiązania techniczne sięgają lat siedemdziesiątych i sprawdzają wrażenie skleconych na prędko z używanych podzespołów, ale za to trafiają w możliwości finansowe Filipinos. Zdając się na Raya nie wiedział jeszcze czego oczekiwać po miłym, niskim grubasku jakim był cebuański stróż turystycznego prawa, ale innego wyboru nie miał. Pogodził się już z tym, że dzisiaj więcej zależeć będzie od białej Toyoty i nieznanego mu jeszcze dwie godziny temu gościa o amerykańsko brzmiącym imieniu Ray niż od niego samego.

Biały dyliżans napędzany chyba najniższej jakości benzyną jaką sprzedaje się na świecie, której liczba oktanowa oscylowała w okolicach 85 (przynajmniej tak podawali na dystrybutorach, bo stacji benzynowych w ogólnym tego słowa rozumienia tutaj nie uświadczysz) ruszył z nieoczekiwanym impetem tylko po to by po niecałych 300 metrach zatrzymać się już z impetem zdecydowanie mniejszym. Zarejestrował tylko, że kondycja układu hamulcowego zdecydowanie bardziej opisuje cały stan samochodu niż jego silnik. Podjechali pod kamienne mury dziwnego budynku, nieopodal Krzyża Magellana. Zatrzymali się przed bramą nad którą wdzięczył się napis „Fort San Pedro” wyżłobiony w drewnie. Trójkątny w swoim kształcie fort, zbudowany jeszcze w wieku osiemnastym celem obrony Filipińczyków przed najeźdźcami muzułmańskimi nadal sprawiał wrażenie budowli nie od pokonania, choć już od jakiegoś czasu jego funkcje obronne zastąpione zostały funkcjami, nazwijmy to, turystyczno – rekreacyjnymi. Weszli do środka, płacąc oczywiście podwyższoną kwotę za bilet, tak jakby wejście białego człowieka na teren fortu powodowało większe zniszczenia. To mogłoby mieć swoje uzasadnienie gdyby na teren wchodzili Rosjanie, ale takowych nie było ani w postaci Raya, ani w jego postaci. Musiał się niestety pogodzić z etykietą przyjezdnego milionera, do którego nota bene było mu daleko jak do NASA do lądowania na Marsie. Niełatwy żywot naiwnego białego turysty.

Kamienna konstrukcja fortu posiadała trzy wieże na murach. Dwie z nich skierowane są w kierunku morza i to dzięki nim żołnierze mieli wypatrywać kolejnych najazdów ze strony wroga. W tym momencie wiedział już co nieco o historii tego jakże rozsypanego geograficznie kraju i wizyta w tym miejscu uświadomiła mu, że ten fort doskonale opisuje to co działo się tutaj na przestrzeni wieków. Filipińczycy zrobili z tego jedną z niewielu atrakcji turystycznych na Cebu umieszczając w środku kilka eksponatów z czasów, w których Cebu było jeszcze w centrum wydarzeń filipińskich, kiedy to stopa Magellana stawała na cebuańskiej ziemi i kiedy życie wojenne tutaj tętniło. Rozejrzał się, nic na tą chwilę nie przykuwało jego uwagi poza wzorowo wykonanymi makietami łodzi z czasów magellańskich. Obaj stwierdzili, że poza restauracją, w której serowano zimnego San Miguel’a czyli jedyne „filipińskie” piwo nic więcej ciekawego nie mogą tu zobaczyć. Udali się tylko na szczyt murów, z której rozpościerała się niezbyt ciekawa panorama nisko zabudowanego Cebu. Panorama usłana dachami krytymi starą, pordzewiałą blachą, panorama domów kleconych z materiałów wszelakich w tym drewno, tkaniny i część materiałów stricte budowlanych jak cegła, kamienie. Prawdopodobnie bez zaprawy, bo ta i tak nie wzmocniłaby wątłej w swej istocie konstrukcji.

Pierwsze minuty przebiegły im także na skrótowo telegraficznym spojrzeniu na bazylikę, a właściwie bazyliczkę Santo Nino, w której także roiło się od głęboko wierzących Filipińczyków, którzy prawdopodobnie każdego dnia tłumnie przychodzili się tutaj modlić i składać ofiary, co by nadchodzący dzień i reszta przyszłych były lepsze niż poprzedni. Albo w jakiś innych intencjach. Tego w tej chwili nie wiedział. Wiedział jednak, że Hiszpanom udało się ten wyspiarski naród schrystianizować dość doszczętnie, a widać to było na każdym kroku, gdyż ulice usłane wręcz były kapliczkami bujnie przyozdobionymi kolorową roślinnością kwiecistą, różnorakimi kadzidłami i wszelkim tego typu towarem, który sprawiał, że każdy obiekt kultu wyglądał nieco komicznie. Przynajmniej w jego mniemaniu. Ale co on tam mógł wiedzieć. Co kraj to obyczaj, jak to zwykli mawiać Rosjanie.

Fort San Pedro zdawał się być jak całe Cebu. Niby atrakcja, niby z historią, a jednak nic powalającego. Porcja murów, 3 wieże warowne i to niesamowicie ubogie muzeum, którego w żadnym innym zakątku świata nikt nie zakwalifikowałby jako muzeum, tutaj jednak stanowiło ono atrakcję turystyczną. Za opłatą oczywiście. Bieda na Filipinach spowodowała, że wszystko jest płatne. Płacisz raz więcej, raz mniej, ale na pewno płacisz za wszystko.

Kolega będący właścicielem taksówki z cierpliwością czekał przed główną bramą fortu nie licząc za to ani jednego peso. To także było dla niego zadziwiające w jak wielu sytuacjach ci wspaniali ludzie potrafili robić coś mniej lub więcej bezinteresownie. Zajęli miejsce w taksówce ciesząc się ulgą zimnego powietrza z wysłużonej klimatyzacji leciwego już wozu. Pojazd począł przepychać się, bo inaczej tego stylu jazdy nie dało się nazwać, pośród setek innych obdrapanych i pogniecionych pojazdów. Zdawał sobie sprawę, że jazda z wciśniętym klaksonem i na tzw. „dotyk” stanowi tutaj zupełną codzienność i nie uraczysz raczej auta, które nie będzie miało choć jednej większej zadry na karoserii. Wymuszał to totalny brak zasad na drodze jak i umiejętności wśród kierowców. Niby na drodze obecne były światła drogowe, ale mało kto zawracał sobie nimi głowę. Niby przy drodze na długich stalowych rurach wisiały powszechnie znane w świecie znaki drogowe jednak, na mało którym widać było cokolwiek spod warstwy rdzy pokrywającej powierzchnię stali, na której nadrukowano piktogram.

Pokonanie niecałych trzech kilometrów zajęło im prawie godzinę. W normalnych warunkach godzina jazdy w taksówce wywołałaby u niego w portfelu próżnię, a ten pewnie zassałby się do środka, ale nie tutaj. Relatywnie niskie ceny benzyny i jeszcze niższe ceny gazu, który napędzał większość taksówek i wreszcie niebywała konkurencja w branży taksówkarskiej wymusiła na kierowcach niemalże dumping cenowy. Za prawie godzinę podróży w klimatyzowanej taksówce zapłacił jakieś 4,5 złotego i to tylko dlatego, że nie posiadał drobnych i musiał zostawić kilka peso napiwku. Dotarli pod Cebu Heritage Monument Dziwna konstrukcja, złożona tak jakby z kilku różnych pomników upamiętniająca większość ważnych wydarzeń jakie miały miejsce na tej targanej różnymi historycznymi wiatrami wyspie. Pomimo tego, że była to słoneczna sobota turystów było jak na lekarstwo. Cebu wyraźnie nie należało do tych najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc na Filipinach i już teraz wiedział, że na pewno nie jest to Manila, którą rocznie jak wiedział odwiedzają miliony spragnionych wrażeń turystów. W każdym nowym miejscu, do którego przybywał kradł kilka ujęć swoim niezbyt profesjonalnym aparatem cyfrowym ku pamięci, ale także po to, żeby potem mógł pokazać znajomym, którzy nigdy nie wybaczyliby mu tego, że będąc w tak nietypowym miejscu nie pokusił się o kilka ujęć. Tym razem zrobił podobnie. Sięgnął do swojego plecaka, wyjął swój aparat cyfrowy i w zasadzie wydał na siebie wyrok. Do tej pory wszystko było w jak najlepszym porządku. Wyglądał trochę różnie, ale nie jak totalny odmieniec. Po wyjęciu aparatu począł wyglądać znów jak chodzący banknot studolarowy. Okazało się, że pomnik dziedzictwa Cebu także otoczony jest przez lokalną świtę biznesową chcącą sprzedać każdy towar jaki prawdopodobnie produkowano na świecie. Dziwił się, że nikt nie wciska mu kredytu na procent, nart lub innego egzotycznego na tych terenach towaru. Ci ludzie naprawdę posiadali wszelkie rzeczy i naprawdę też posiadali nieokiełznaną chęć sprzedaży wszystkiego. Zdawali sobie bowiem sprawę z tego, że jak nie sprzedadzą to nie zjedzą. Wykonywali swój zawód z pasją, po której dało się poznać, że od tego zależy ich życie. Bez tego by go nie mieli. Każdy produkt, który oferowali, oferowali tak jakby to był najlepszy produkt z tej kategorii na świecie.

Spod dziwactwa nazywanego Pomnikiem Dziedzictwa Cebu udali się w dalszą podróż. Po raz kolejny taksówka uraczyła ich powiewem zimnego, klimatyzowanego powietrza, które w okolicach godzin zbliżającego się południa było wręcz zbawienne. Palący upał i do tego wilgotne powietrze powodowały, że temperatura odczuwalna oscylowała pewnie w okolicach 50 stopni w powszechnie znanej skali Celsjusza. Gardło przypominało Saharę po kilku miesiącach bez deszczu pomimo, że ciągle spożywał nienotowane wcześniej w jego przypadku ilości płynów, w szczególności wody. Wiedział, że musi stronić od alkoholu, bo ten przy tych temperaturach pewnie by go zabił, a na razie nie miał na to ochoty.

Taksówka poczęła wspinać się krętą drogą pod górę, pokonując setki wertepów, omijając wszystko co przemierzało drogi wraz z jeepneyami, taczkami, wózkami, przenośnymi sklepami, ludźmi i wszelkim innym towarem, który ktoś postanowił pozostawić na poboczu wąskiej, bądź nie bądź, drogi lub w jej obrębie. Ulice były potwornie zatłoczone. Smród spalin i dym pokrywający wolne przestrzenie pomiędzy cebuańskimi domostwami wdzierał się przez nozdrza powodując spustoszenie w drogach oddechowych i w tym czymś co jeszcze do niedawna nazwał by płucami, a teraz jednak powinien to nazwać magazynem pyłu, bo miał wrażenie, że nic innego się w środku nie znajduje. Niemiły zapach spalin, o których kontrolę nikt tutaj nie dbał potęgowany był także przez liczne „baro-restauracje” znajdujące się po obu stronach drogi. Pomimo tego, że siedział w zamkniętym i wydawało się szczelnym samochodzie miał wrażenie, że żadne z urządzeń mających za zadanie filtrowanie powietrza przychodzącego z zewnątrz od dawna nie spełnia swojej roli w stopniu choćby najmniejszym. Odór kutra, który niespecjalnie należał do jego ulubionych wdzierał się każdą wolną przestrzenią do samochodu powodując w nim niemałe obrzydzenie. Sam też nie czuł się zbyt świeżo po kilku godzinach spędzonych na zwiedzaniu i ciągłym przemieszczaniu po tej filipińskiej wyspie. Mikstura zapachowa nie byłaby do zaakceptowania w żadnym innym wypadku, ale w tym musiał, bo nie miał możliwości jej się pozbyć.

Po prawie kolejnej godzinie spędzonej w taksówce i zaledwie kilku przebytych kilometrach dotarli do świątyni Taoistów. A mianowicie prawie dotarli. Na miejsce wiodła jeszcze stroma droga, którą trzeba było pokonać pieszo, bo nie wszędzie pseudo-terenowe taksówki potrafiły sobie dać radę. 10-cio minutowy marsz spowodował wodospad potu lejący się po całym ciele. Finalnie jednak znaleźli się u bram świątyni malowniczo umiejscowionej na wzgórzu, pod którym rozciągała się panorama miasta. Jakże zaskoczony się czuł kiedy po raz pierwszy wchodząc do miejsca określanego jako „atrakcja turystyczna” nie musiał sięgać do portfela po jednostronne monety określane filipińskimi peso. Widocznie Chińczycy sprawujący pieczę nad świątynią mieli inne podejście do biznesu i dla nich miejsce kultu nie było tożsame z  miejscem, w którym zarabia się pieniądze, żerując na portfelach wybiedzonych turystów. Mieli za to dosyć restrykcyjne zasady panujące w świątyni polegające m.in. na tym, że w świątyni całkowicie zabronione było cykanie zdjęć. To wydało mu się zrozumiałe, widział to już wcześniej. Niesamowitą rzeczą było także to, że fotografowanie świątyni było zabronione także z zewnątrz, a patrolujący świątynię taoiści potrafili dosyć agresywnie reagować na wyciągany aparat co zauważył wcześniej na przykładzie Koreańczyków zwiedzających i chcących jak zwykle wykonać kilka fotek swoimi tabletami. „Ten naród nigdy się nie zmieni, cyfrowe durnie” – pomyślał.

Rzut oka na panoramę miasta, które z tej perspektywy wydawało się być całkiem przyzwoite. Zawsze tak jest – pomyślał. Kiedy nie widać czegoś z bliska wydaje się to nawet ładne. Po dokładnym przyjrzeniu się jakieś 90% rzeczy wygląda gorzej z bliska niż z dużej odległości. Kolejne prawo, które potwierdza tysiąc przypadków z życia wziętych. Nad panoramą miasta niewiele było wyróżniających się elementów. Port, kilka wieżowców, które w każdym większym mieście azjatyckim zginęłyby pod naporem o wiele bardziej rosłych „kolegów” – drapaczy chmur. Tutaj jednak wieżowiec lub cokolwiek to  było o wielkości dziesięciu pięter naprawdę sprawiał wrażenie cebuańskiego „Skytower’a” wybijającego się ponad niską zabudowę wyspy. Gdyby spoglądał na to miasto stąd stwierdziłby, że ma w sobie coś urokliwego. Dziwny zlepek domów, każdy jakby z innej bajki jednak każdy miał w sobie coś pięknego. Niestety wcześniej miał przyjemność lub też nieprzyjemność być w „dole” i spoglądać na to z bliska. Tuż pod wzgórzem, na którym znajdowała się świątynia Taoistów swoje skrzydła rozpościerały wille i podwórka wyspiarskich nowobogackich. Widać było, że lokalizację w okolicach miejsca, w którym teraz przebywali śmiało można określić jako „prestiżową”. Nie znaczy to jednak, że zobaczył tutaj olbrzymie posiadłości wybudowane kosztem milionów dolarów, ozdobione najdroższym wyposażeniem sprowadzanym z całego świata. Nie zobaczył także domów powalających stylem, zbudowanych według czyjegoś projektu, naszpikowanego szklanymi i stalowymi elementami w nowoczesnym stylu. Nie – tego tutaj zdecydowanie nie było. Wille, które ujrzał w europejskich warunkach byłyby domami jednymi z wielu. Klasyczna budowa na „pudełko zapałek” czyli 4 ściany i dach. Bez jakiejkolwiek ekstrawagancji i polotu, ot prosty sześcian mniejszych lub większych rozmiarów. Jedno zauważył na pewno – bycie bogatym na pewno nie jest tu powszechnie akceptowalne. Odczuł to na własnej skórze, bo za bogatego bierze się tutaj każdego turystę, szczególnie jeśli posiada jasne włosy. Ale było jeszcze coś co sprawiało, że widział, iż jako bogaty Filipińczyk jesteś poza tzw. pierwszym obiegiem. Każde z domostw otoczone było wysokim na 2,5 – 3 metry murem, u góry przyozdobionym koroną z drutu kolczastego lub stalowych kolców. Z góry widać także było, że niewielkie okna pokaźnych posiadłości zamożnej ludności są przyozdobione wymyślnymi kratami o oczach tak małych, że w normalnych warunkach pewnie mysz nie zdołałaby się przez nie przecisnąć. Większość z willi posiadała także systemy monitoringu, koguty alarmowe i wszelkie gadżety chroniące przed nachalnymi włamywaczami, których w tej okolicy pewnie nie brakowało.

Po tych niemalże czterech godzinach w podróży i zobaczeniu kilku interesujących miejsc, które cechowały Cebu Ray wyglądał na nieco zmęczonego i chyba teraz zaczynał żałować zdania, które wypowiedział rano do swojego szefa na komisariacie. Czoło tego pięćdziesięciokilkuletniego człowieka wyglądało jak po przejściu tsunami. Usłane pokaźnymi kroplami potu, czerwone i pomarszczone sugerować mogło, że towarzysz podróży niedługo postanowi ukrócić sobie swój własny prezent jakimś atakiem serca albo chociaż omdleniem. Postanowili, że jedynym ratunkiem w obecnej sytuacji będzie zainwestowanie w butelkę zimnego piwa, które sprzedawane było nieopodal świątyni w jednym z tysiąca tych garażowych sklepików specjalizujących się w sprzedaży towarów wszelakich. Musieli jednak znów stoczyć się z góry, co często jest trudniejsze niż wchodzenie pod nią. Naprawdę miał wrażenie, że niedługo będzie musiał donieść do sklepu jedynie ciało Raya, bo ten przy każdej próbie wyduszenia z siebie choćby kilku zdań sapał jak lokomotywa  Trevithick’a.

Jakimś cudem staruszek przeżył podróż, o której pewnie sam też myślał, że będzie to jego ostatni marsz. W międzyczasie okazało się, że pomimo swojego pokaźnego kurfra noszonego w okolicach tułowia zdaje się być całkiem rześki jeszcze. Trzy żony, dziewięcioro dzieci i pokaźna historia życia. To wszystko co nosił na sobie. Opowiadał o tym dlaczego jego małżeństwa się rozsypywały, opowiadał o miłości do dzieci, o tym jakie są, ile mają lat i jak sobie świetnie radzą jak na warunki filipińskie. Po tych wszystkich opowieściach i jeden i drugi nosili na sobie niemałe ślady zmęczenia, które zmyć mógł tylko zimny San Miguel. I tak też się stało. Zamówił 2 zimne piwa podane w tych niskich, pękatych buteleczkach, z etykietą rodem z lat ’80, ale chyba jeszcze nigdy piwo nie smakowało tak dobrze jak wtedy. Znacie to uczucie kiedy po kilku godzinach spędzonych na upalnym i żarzącym słońcu chwytacie w rękę lodowato zimny browar i wypijacie go duszkiem? Tak, oni też je znali i tak jak zawsze, tak i teraz uczucie to było chyba najlepszym co im się mogło w tej chwili przydarzyć. To była szybka akcja. Opróżnienie szklanej buteleczki wypełnionej San Miguelem z policjantem, który jeszcze w tym momencie był policjantem na służbie zajęło im około 5 minut. W tym momencie zdecydowali, że odpoczynek był nieco za krótki jak na poziom zmęczenia, który odczuwali i postanowili, że jeszcze jeden San Miguel niczego większego nie zmieni. Drugim postanowili się już delektować i chłonąć zadymione powietrze Mandaue, w którym teraz się znajdowali. W takiej chwili jednak nawet to zadymione i niezbyt zdrowe powietrze stanowiło coś przyjemnego, coś czego w normalnych warunkach by nie zaakceptowali. W tej chwili każdy podmuch wiatru, których tutaj było jak na lekarstwo był zbawienny, upał dawał się we znaki i obniżenie temperatury choćby o jeden, niby nic nie znaczący stopień, sprawiało, że człowiek czuł się kilka kilogramów lżejszy.

Po krótkich alkoholowych przygodach pora była jednak wyruszyć w dalszą podróż, tym razem jednak już nie do kolejnych „atrakcji turystycznych”, ale do miejsca upragnionego odpoczynku. Droga do hotelu okazała się już nie być długą. Gdy taksówka pokonywała kolejne wąskie i niesamowicie zatłoczone uliczki Cebu oraz Mandaue (o wjeździe do tego nawet nie został poinformowany) całkowicie stracił orientację gdzie obecnie przebywali. Dlatego, gdy po piętnastu minutach ponownie znaleźli się pod hotelem był niesamowicie zdziwiony. Zdawało mu się, że hotel jest teraz oddalony o jakieś trzy godziny drogi samochodem, co niejako nie napawało go optymizmem. Ku jego szczęściu tak nie było. Wyraźnie poprawiło mu to humor, bo nie przeżyłby pewnie kolejnych dwóch lub trzech godzin w taksówce choćby nie wiem jaką sympatią ją darzył.

Wybierając Filipiny jako cel swojej kolejnej podróży wiedział czego po nich oczekuje. Rajskie plaże, biały piasek, przyjemny podmuch od morza, zimne drinki, nadmorskie bary i gorące kobiety. Niczego więcej nie chciał od tego wyjazdu, który w założeniu miał mu tylko pomóc oczyścić głowę. Pierwszy dzień nieco go rozczarował, pomimo tego, że obfitował w zlepek nieprzewidywalnych zdarzeń jak np. zwiedzanie z policjantem „wynajętym” za kwotę symboliczną. Do tej pory wielu z wyżej wymienionych rzeczy nie miał okazji zobaczyć dlatego postanowił podpytać ludność tubylczą o to, gdzie takowe można zobaczyć. Ray jako człowiek, który spędził tutaj ponad 50 lat swojego życia i znał ten kawałek ziemi prawdopodobnie lepiej niż własną kieszeń doskonale wiedział gdzie znajdują się plaże, które każda gazetka turystyczna na świecie określa jako „rajskie”. Po powrocie do hotelu skorzystał z rady Ray’a, który wcześniej wspominał coś o „Oho”. Nie miał zielonego kurwa pojęcia co to znaczy, ale postanowił, że spróbuje wykorzystać swojego turystycznego kolegę, żeby ten sprecyzował co owe „Oho” oznacza. Okazało się, że dźwiękonaśladowcze „oho” oznacza nic innego jak wyspę Bohol. W tym momencie była to kolejna obca mu nazwa jednej z ponad 7 tys. filipińskich wysepek. Nazwa jak każda inna. Dowiedział się jedynie, że Bohol usłane jest, szczególnie w swojej południowej części plażami z białym piaseczkiem, turkusowym morzem, a dodatkowo cechuje je kilka zaskakujących elementów, które spotkać można tylko tutaj i nigdzie indziej.

Tak dobiegła końca przygoda z Ray’em, bez którego prawdopodobnie nie udałoby mu się zobaczyć nic, bo był zdecydowanie najmniej przygotowanym do zwiedzania turystą w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Filipiński grubasek uratował mu życie robiąc sobie przy okazji dzień odpoczynku od nudnej pracy polegającej na patrolowaniu terenu wokół wymienionego już tutaj krzyża Magellana. Pozostałą część popołudnia postanowił poświęcić na zgłębienie informacji o Bohol. Jakieś trzydzieści minut później zapadła decyzja o tym, że nadchodząca noc będzie ostatnią, którą spędzi w Cebu. Postanowił, że zasięgnie informacji jak się na Bohol dostać i uda się tam nazajutrz. Informacje niezbędne do wykonania podróży uzyskał niedaleko i nie musiał ich szukać jakoś szczególnie. Okazało się, że recepcjonistka w hotelu jest stojącą lub chodzącą jak wolicie encyklopedią w temacie „Szybkie wyjazdy na Bohol – tanio, sprawnie, bez komplikacji”. Jedyną złą informacją podaną przez ową dziewczynę było to, że wyjazd na kolejną wyspę wiązał się z koniecznością kupienia biletu na szybką łódź, która wg recepcjonistki jest jedynym słusznym środkiem transportu jeśli chodzi o dostanie się na wyspę Bohol, a w zasadzie jej południowe krańce. Nie było by w tym nic nieprzyjemnego gdyby nie konieczność pobudki o 5 rano. W niedzielę. Ta wiadomość go trochę podłamała, ale nie z takich opresji wychodził już cało i postanowił, że nawet w niedzielę jest w stanie się zerwać z łóżka o tak wczesnej porze, byleby tylko zobaczyć to o czym marzył. Tak podjął decyzję o najdziwniejszej podroży swojego życia jak do tej pory. Tego popołudnia i wieczoru nic wielkiego się już nie wydarzyło. Udał się na krótki spacer celem znalezienia jakiegoś posiłku, podczas którego minął ze 100 miejsc określanych jako „Restaurant”, ale wyglądających tak, że raczej bałby się tam postawić swoją nogę pod groźbą rewolucji żołądkowych dnia następnego po konsumpcji posiłku w miejscu jakich tutaj było na pęczki. Postanowił, że skorzysta z dobrodziejstwa centrum handlowego, które mijali po drodze wracając taksówką z Cebu, bo był przekonany, że w takich miejscach zawsze można znaleźć coś co przynajmniej z punktu widzenia higieny jest na poziomie akceptowalnym i istnieje duża szansa, że konsumpcja w takim miejscu nie spowoduje rozstroju żołądka. Po powrocie postanowił kontynuować poszukiwanie informacji o Bohol. Bohol, które w Internecie nie zajmowało setek gigabajtów, a każda informacja stanowiła raczej telegraficzny skrót w kilku słowach. Jedno wiedział na pewno – pięciu dni urlopu podczas, którego miał się delektować zimnym rumem z Colą wylegując się na piaszczystej plaży nie może spędzić w mieście, które nie wywołało w nim żadnych emocji. Był przekonany, że nawet gdyby na Bohol nie było ani jednego hotelu to i tak by się tam udał choćby pod groźbą spędzenia kolejnych czterech nocy na plaży pod gołym niebem.

Gdy nazajutrz budzik jego pseudo – pancernego smartfona zadzwonił o 5 rano  czuł się jak z zombie. Podkrążone oczy, brak możliwości poskładania myśli w całość, a jeszcze do tego konieczność targania torby i plecaka ze sobą przez następne 6 lub 7 godzin sprawiały, że powoli zaczynał żałować decyzji o opuszczeniu swojego niezwykle wygodnego łóżka hotelowego tylko po to, żeby zamienić widok z okna na lepszy. Zawsze wymagał czegoś więcej i za każdym razem, gdy dążył by to „więcej” osiągnąć czuł zmęczenie zarówno psychiczne i fizyczne. Nie inaczej było tym razem. O 5 rano niebo filipińskie nie wykazywało nawet mikroskopijnych oznak rozjaśniania się. Na nieboskłonie dalej królował wysoko unoszący się Księżyc, a Słońce oraz Filipińczycy drzemali sobie smacznie przewracając się o tej porze na drugi bok. Szczęście w nieszczęściu, że na portierni ciągle znajdowała się recepcjonistka, która za pomocą swojego walkie – talkie przekazała odźwiernemu, że trzeba złapać taksówkę dla Pana turysty. Tym razem jednak droga była zupełnie pusta. Przez te kilka minut nie przejechał przez nią żaden, ale to żaden samochód. Odźwierny jednak wyraźnie nie robił sobie z tego żadnego problemu i po prostu wyszedł na środek drogi ponownie z tym swoim „Heil  Hitler”. Miał chyba z tego habilitację albo przynajmniej doktorat, bo nawet na pustej ulicy potrafił złapać taksówkę dla zbłąkanego wędrowca o tak dzikiej porze jaką jest 5 rano.

Skierowali się w stronę portu, z którego miał wyruszyć w dalszą podróż ku Ziemi Obiecanej, bo takie miał teraz wyobrażenie o miejscu, do którego postanowił się udać. Wymarzone obrazki, które wymarzył sobie teraz miały uderzyć go pod postacią żywych widoków. Droga do portu to kolejna z tych wspaniałych podróży taksówkami. Droga biegnąca przed hotelem w ciągu dnia zatłoczona nie wykazywała jak już powiedziane zostało żadnych oznak życia w okolicach godziny piątej rano gdy mrok spowijał jeszcze nieoświetlone ulice. Docierając do kolejnej przecznicy czyli głównej arterii łączącej pobliskie lotnisko na wyspie Lapu – Lapu z Cebu uświadomił sobie, że są tutaj miejsca, które nie zasypiają nigdy. O tak wczesnej porze porannej ulica była zakorkowana tak samo jak w godzinach szczytu, tak samo tętniła życiem i tak samo tym życiem śmierdziała. Teraz doskonale wiedział dlaczego recepcjonistka zaleciła mu wyruszenie w podróż do portu o 5 rano, pomimo tego, że łódź ruszała z niego około kwadransa po godzinie 9. Po tym jednym dniu spędzonym na Cebu i kilku jak nie kilkunastu podróżach taksówką przywykł już chyba do  tego, że w korku stoi się tutaj zawsze. To od  czego próbował uciec opuszczając zatłoczone ulice Seulu i jego miast ościennych dopadło go tutaj, kto wie czy nawet nie ze zdwojoną siłą. Miał bowiem wrażenie, że powietrze w Seulu trochę bardziej nadawało się do tego, co powszechnie nazywamy oddychaniem, a tutaj powinniśmy nazwać próbą dostarczenia tlenu do organizmu. Taksówka poruszała się bardzo mozolnie, przepychając się pomiędzy innymi pojazdami. Jedno ciągle go zastanawiało – jeżeli bieda stanowi tutaj poniekąd sposób bycia, ludzie zarabiają stawki, które w innych częściach świata z powodzeniem zostałyby uznane za głodowe to skąd ci ludzie zdobywają pieniądze na benzynę? Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć, pomimo tego, że paliwo było tutaj relatywnie tanie, ale nie jak na realia Filipińczyków. Litr paliwa to około 1/3 ich dziennej pensji. Raju nie ma.

Kilka kilometrów trasy do portu udało im się pokonać w 30 minut dlatego, że kolega – kierowca znał tajemnicze połączenia prawdopodobnie przez prywatne podwórka, pośród ludzi śpiących na hamakach i kanapach na dworze. Dotarli do portu, zegarek wskazywał kilka minut po 6 i pomimo tak wczesnej pory w budynku portu nie brakowało amatorów porannego wstawania. Poinstruowany przez tryskającą uprzejmością hotelową recepcjonistkę udał się w kierunku różowego budynku, gdzie wg informacji, które dostał od miłej Pani powinien kupić bilet. Patrząc na tłok w okolicach portu bał się, że proceder zakupu biletu zajmie dosyć długo, jednak w tej materii się pomylił. Okazało się, że doświadczeni Filipińczycy regularnie kursujący na trasie pomiędzy Cebu, a Bohol kupują bilety na zapas, co wydało mu się niesamowicie przebiegłym i mądrym procederem. Przyjemność podróży w dwie strony futurystyczną łodzią określaną tutaj dumnym angielskim „fast boat” rozwijającą około 60 km/h i z wyglądu przypominającą legendarną łódkę z serialu „Grom w raju” z Hulkiem Hoganem w roli głównej kosztowała około 1300 PHP czyli około 100 PLN. Nie była to kwota wygórowana, bo łódź cieszyła się niemałym powodzeniem i prawie wszystkie siedziska „pojazdu” były zajęte. Zdziwił się jednak, gdy wejście na pokład filipińskiego rekina z silnikiem Diesla wyglądało niemal jak wejście do samolotu – prześwietlenie rentgenem bagażu, odprawa paszportowa, kontrole, obmacywanie. Czy naprawdę potrzeba tutaj wprowadzać przepisy rodem z lotnictwa, żeby można było przepłynąć z jednej wyspy na drugą? Nie zrozumiał tego wtedy i później też nie próbował tego zrozumieć.

Do odpłynięcia superszybkiej łódki pozostało mu kilka dłuższych chwil kiedy tylko przeprawił się przez wszystkie procedury bezpieczeństwa, skanery, dotyki i inne tego typu niezbyt przyjemne sprawy. Zasiadł na terminalu, który pamiętał pewnie czasy okupacji amerykańskiej na tych terenach i począł obserwować znudzonych o tym niedzielnym poranku ludzi. Większość z nich była lokalnymi handlarzami zajmującymi się przewozem towarów drobnych z Cebu na Bohol celem dalszej sprzedaży tej drobnicy turystom odwiedzającym pobliską wyspę. Każdy z nich targał dwie lub trzy reklamówki wypchane prawdopodobnie wszystkim, co można wcisnąć zbłąkanym turystom. Większość z Filipińczyków wyglądała zatem jak tradycyjni polscy obywatele codziennie opuszczający progi jednego z tych bardzo popularnych dyskontów polskich. Zbilansowane zakupy to siatka w każdej ręce – pomyślał. Zbilansowana sprzedaż kierowała się – jak teraz zauważył – tożsamymi zasadami.

Wejście na pokład „Groma w raju” po przejściu wszelkich rodzajów kontroli bezpieczeństwa okazało się bułką z masłem. Jak mawiali jego przyjaciele – wszedł na pokład łodzi „jak Fiskars w masło”. Oczywiście nie tak kolorowo jak się by mogło wydawać.


Koniec cz. 1. 

9/01/2014

Digital society.


Wyobraźcie sobie taką sytuację. Mamy rok 2144. Gdzieś pod siódmym poziomem seulskiego metra, w ściśle tajnych, najszczelniej strzeżonych laboratoriach wyposażonych w komputery z procesorami liczącymi rdzenie w tysiącach, kilkusetosobowa grupa nadinteligentów zapisuje w pamięciach pierdyliardy linijek kodu.

Rozgrzane do komunistycznej czerwieni biliony miliardów półprzewodników w systemie zerojedynkowym przyjmują kolejne petabajty danych na powierzchnie swoich turbopojemnych dysków twardych. Zielone cyfry wysyłane przez urządzenie wejścia jakim jest klawiatura przemierzają początkowo ekran komputera później wędrując przez tysiąckilometrowe wiązki światłowodów o niespotykanej do tej pory prędkości przesyłania danych docelowo lądując na przestrzeni dysku cieczowego.  Każdy nanometr sześcienny cieczy może zapisać taką ilość danych jaką miały wagę wszystkie informacje zapisane w globalnej sieci w roku 2014.  Ultraszybkie i niesamowicie wydajne komputery zapisują kilka litrów supercieczy w minutę. Wszystko w jednym, konkretnym celu… najwyższym celu koreańskiego narodu – stworzyć człowieka cyfrowego – homo digitalis.

Ciągnąca się od początku XXI wieku rewolucja cyfrowa, której naturalnym rezultatem jest wzajemne zazębianie się relacji człowiek – maszyna tudzież komputer powoduje, że od powstania „homo digitalis” dzieli nas kilka lat, choć jak twierdzą wysoko postawieni koreańscy dygnitarze państwowi -czas owy powinien być liczony raczej w księżycach. Naukowcy robią wszystko aby nie narazić się władzy, która rację zawsze miała, ma i mieć będzie.

W zamyśle jajogłowych człowiek cyfrowy ma być tworem, który żywić się będzie digitalfood, uprawiać będzie digitalsex, wydalać będzie digitial- mocz i kał. Digitalizacja dla homo digitalis ma oznaczać skrócenie czasu na czynności niepotrzebne, nie wnoszące żadnej wartości dodanej lub korzyści dla niego samego lub też dla kraju. Człowiek cyfrowy nie będzie mógł poświęcać się przyjemnościom jak jedzenie czy uprawianie seksu. Marginalizacja poprzez cyfryzację ma doprowadzić do zaniku wszelkich rządzy i pożądań, a jedyną rzeczą, która nie będzie do końca zdigitalizowana ma pozostać praca.

Homo digitalis będzie jednostką samowystarczalną, z nadzwyczajną inteligencją, ale bez możliwości dokonania własnego wyboru – tego za niego będzie musiał dokonać ktoś ważniejszy, ktoś kto będzie mu w stanie wydać polecenie wskazujące następne kroki cyfroczłowieka. Wszystkie jego czynności raportowane będą za pomocą sprzężonego smarftona do centralnego systemu sterowania ludźmi, który to system będzie mógł wyznaczyć następne kroki, powiedzieć zbłąkanemu człekowi z cyfr gdzie tenże ma się udać i jaką następną czynność wykonać.

Człowiek z cyfr pozbawiony będzie wad, nad jego odpornością czuwać ma system antywirusowy, jego kodu ma strzec najlepszy system zabezpieczeń przeciw hakerom, a na dodatek będzie człowiek, który będzie odpoczywać przy pracy.

Jako, że wydajność maszyn osiągnęła w ostatnich latach poziom jeszcze do tej pory nienotowany człowiek cyfrowy będzie zdolny do przyjęcia dowolnego zadania, opracowania metody wykonania tego zadania w jak najlepszym czasie i z jak najlepszym rezultatem, a wszystko to w 10 minut od otrzymania polecenia wykonania zadania z Centralnej Zarządzającej Agencji Dyspozycji Umiejętności  (w skrócie CZADU).

I tak oto człowiek cyfrowy otrzymuje z CZADU polecenie udania się do Zakładów Naprawczych Rąk Bionicznych, gdzie ma zająć się procesem ulepszania wieloprzegubowego układu przeniesienia napędu z ultrasprawnego nanosilnika na kciuk bioniczny protez.  W trakcie drogi (tak, teleportacja jeszcze nie została opanowana, ale od jej opanowania także dzielą nas zaledwie lata) homo digitalis pobiera z ogólnokrajowej bazy danych wszelkie informacje potrzebne do wykonania zadania, łącznie ponad 660PB. Przetwarza je, wyciąga wnioski, dokonuje modyfikacji w projekcie i na miejsce wykonania zadania przyjeżdża jako jednostka w 110% przygotowana do wykonania zadania. Po czym je wykonuje. Proces przebiega sprawnie. Wiadomo jednak, że to jedna z ostatnich takich akcji. Wkrótce jajogłowi w seulskich piwnicach miejskich, gdzie zużycie energii przekracza zdolności produkcyjne największej elektrowni z początku 21 w. opracują kod na idealnego człowieka z cyfr. Będzie to początek nowej ery. Wtedy modyfikacje i protezy nie będą potrzebne, błędy nie będą miały miejsca, a wszelkie czynności nie przynoszące zysków lub przynoszące przyjemność zostaną zastąpione nowymi, udoskonalonymi czynnościami zapisanymi w systemie zerojedynkowym.

A teraz lądujemy w roku 2014. Współczesny człowiek nie ma zielonego pojęcia co za 140 lat będzie stanowić codzienność, dlatego z niczym nietrąconą obojętnością przywiązuje się do swojego smartfona, kupuje trzecią edycję zegarka Samsung, który również jak jego posiadacz sprzęga się z smarftonem, po to tylko, żeby monitować wszelkie funkcje życiowe, badać poziom cukru, a dane raportować do szpitala, w którym posiadacz cyfrowej zabawki ma kartotekę. Podróżując metrem owy jegomość koreański nie może wytrzymać choćby trzech sekund bez spoglądania w 4-calowy ekran mądrego telefonu, w każdej następnej sekundzie delikatne przesunięcia palcem wskazującym po zatłuszczonym ekranie odpornym na zarysowania usuwają 4 kolorowe kuleczki, tudzież wklepują kolejne litery na czacie, ewentualnie przewijają program, którego tematyka jest nudna, ale po czymś palec trzeba przesunąć. Obok opisanego wyżej osobnika siedzi jegomość z kasty wyższej. Ekran 5 cali, skórzane etui z logo Bugatti. To koniec różnic. 2 sekundy później i na jego ekranie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, po przesunięciu palcem znikają kolejne cztery czerwone kulki, a ich zniknięcie jest obwieszczane migającym napisem „PERFECT”. Jakaż to radość ogarnia podróżnika z metra, ileż to dobrych rzeczy właśnie się wydarzyło, ileż znaczy to znamienne słowo zaczynające się na „P”, a kończące na „T”.

W kilkusetmetrowym pociągu podziemnym ilość dotykowych ekranów drastycznie przewyższa ilość pasażerów, bo posiadanie smartfona już nie wystarcza, trzeba posiadać jeszcze tablet. A jeszcze drastyczniej ilość ekranów przewyższa ilość słów, które wypowiadają podróżujący. Oni nie potrzebują rozmawiać. Oni wysyłają sygnały. Najlepiej zerojedynkowe, najlepiej za pomocą LTE+, najlepiej z jak największego ekranu, bo cenią sobie wygodę rozmowy. Rozmowy są staroświeckie. Nawet na randkach.

Nikt już nie rozmawia, bo nie ma potrzeby, słowa zostały zapomniane. Przynajmniej te mówione.  Za 140 lat i tak  będziemy zaprogramowani, a to, że dzisiaj niewiele nas od tego dzieli to nic nie zmienia. Trzeba to zaakceptować. Nie można się przeciwstawiać, bo ciśnienie podskoczy, telefon zaraportuje do centrali i już będą wiedzieć, że coś knujemy.

Trochę jak u Orwella, ale tak wygląda dzisiaj podróż metrem w Seulu.


8/17/2014

Korea vs. Tajlandia, czyli mecz na szczycie. Nie pytajcie na którym.

Żywot Staszka Światowca jawi się do tej pory jako żywot niełatwy, naznaczony wielokrotną i wyczerpującą walką o przeżycie, w której na każdym kroku czai się niebezpieczeństwo, każda nawet najłatwiejsza droga usłana jest kłodami, które spadają pod nogi nagle i niespodziewanie. Tak przynajmniej mogłyby sugerować wpisy, które do tej pory pojawiły się w części Internetu znanej Czytelnikowi jako „Staszek Światowiec – Możesz więcej niż myślisz…”. I jak to mówią, w każdym kłamstwie jest odrobina prawdy…


Krajobrazy w Songkhla
Korea, o której mowa w ostatnich wpisach jest drugim, poważnym obozem pracowniczym Staszka Światowca. I tak samo jak ma to miejsce zazwyczaj, najgorzej było na początku. Adaptacja w nowym zupełnie odmiennym środowisku, w nowej kulturze, przyzwyczajenie się do innego postrzegania świata i rzeczywistości przez tubylców nie zawsze przebiega tak jak na obrazkach z sieci czy kolorowych czasopism, a wręcz przeciwnie – rozbieżności jest tak dużo, że nie bardzo wiadomo, od akceptacji których zacząć. Zazwyczaj podróż w nowe miejsca odbywam jako człowiek przynajmniej z grubsza przygotowany i posiadający rozeznanie minimalne i wiedzę na temat kraju lub zakątka świata, do którego zmierzam. I o ile przed obozem znanym wszystkim pod nazwą „Tajlandia 2014” udało mi się takie rozeznanie różnic przygotować, a dzięki niemu adaptacja przebiegła w sposób, nazwijmy to, bardziej akceptowalny, o tyle przed wyjazdem do Korei takiego kompendium nie udało mi się przygotować i pojechałem, można by rzec, „goły”. Tym większe było moje zaskoczenie gdy uświadomiłem sobie z jak odmienną kulturą znów przyszło mi się zderzyć. Z wyżej wymienionego powodu adaptacja w Korei trwała trochę dłużej, a przez to i samo życie uważam za trudniejsze, pomimo, że to ten „bardziej” cywilizowany kawałek świata.

Na całe szczęście, a może i nieszczęście obóz pracowniczo – podróżniczy Korea 2014 dobiega końca. Dlaczego szczęście, a może nieszczęście? Ano dlatego, że kolejne zesłanie stanowi wielką, nierozwiązaną jeszcze zagadkę, przysłowiowego „kota w worku”. Korea i Tajlandia stanowiły te, wg opinii współpracowników "przyjemne wyjazdy" na których to człowiek wiedzie całkiem normalne życie. Cokolwiek w tym przypadku znaczy normalne. Problem pojawia się, gdy adres Twojego zesłania rozpoczyna się literami „Afryka dzika” tudzież wyścielony petrodolarami „Bliski Wschód”. Wtedy podobno docenia się dobrodziejstwa tych co bardziej cywilizowanych kawałków Azji...

Jak wspomniałem powyżej, koreański obóz przetrwania dobiega końca i pomyślałem, że warto by napisać kilka słów celem podsumowania, wyrażenia tego co do tej pory mnie zdumiało. Nie zamierzam jednak rozwodzić się nad wadami i zaletami Korei, a chciałbym poczynić coś innego. Uważam, że pora napisać coś w rodzaju podsumowania porównawczego obu obozów pracowniczych, w których miałem okazję i przyjemność brać udział do tej pory, co niniejszym zamierzam uczynić. Czy Wam się podoba czy nie! 

Kraj sam w sobie...

Ulice w Songkhla
Niecałe trzy miesiące, spędzone na stąpaniu po tajskich, wysmażonych słońcem ziemiach uświadomiło mi, człowiekowi, który dalekich i odmiennych kultur w życiu liznął niewiele, że kraj owy stanowi zupełną przeciwność kraju mojego, ukochanego, ojczystego. Nie doszukujcie się cech wspólnych. Syzyfowa praca. Zupełne inne podejście do życia, beztroska frywolność tryskająca z ludzi jak woda z najgorętszych gejzerów była na początku granicą, do której przekroczenia potrzeba czegoś więcej niż paszportu i chęci. Słoneczna Tajlandia, od czasu do czasu zalewana lawinowymi opadami, wyścielona milionami palm, nasycona różnorodną, wielobarwną, fauną i florą stanowi idealne miejsce dla tych, którym promienie słoneczne są do życia potrzebne tak samo jak woda i tlen. I nie tylko po to żeby fotosyntetyzować. Zdecydowanie przyznaję się, wysoki sądzie, że do tychże należę. Winny zarzucanym czynom.  Trzeba jednak zaznaczyć, że „wilgotnej” Tajlandii okazji nie miałem zobaczyć, a całe te opowieści o tym, że pora deszczowa stanowi coś koszmarnego w tamtej części świata traktowałem z lekką dozą ignorancji dopóki nie zobaczyłem zdjęć, na których ludzie broczyli w woderach w wodzie po pas. Uwierzcie mi, oni powódź tysiąclecia mają co rok. Ale wracając, należę chyba do tych w czepku urodzonych, bo udało mi się zawitać do tego pięknego kraju w czasie, kiedy średnie temperatury należą do jednych z najwyższych w roku (co znaczy ni mniej, ni więcej niż to, że codziennie jest około 40°C, wilgotność sięga 100% czyli dosyć ciepło), a opadów jest, można powiedzieć, jak na lekarstwo, choć nie znaczy to, że jest ich mało. Pod tym względem, dzikie południe Tajlandii, gdzie miałem okazję wygrzewać swoje cztery litery, stanowiły miejsce bliskie ideałowi. Inna sprawa, że Tajlandia to także kraj dziki, a mówiąc wprost niepoukładany, jakby kraj, w którym pominięto prawo, a ludzie i tak sobie radzą.
Architektura centrum Seulu

Czas, który upłynął od przybycia do Korei jest niemalże równy temu, który spędziłem w Tajlandii dlatego uważam, że to najlepszy moment na porównanie tych dwóch obozów. Korea jako kraj, to kraina ludzi bezgranicznie poświęconych pracy, przyzwyczajonych do hierarchicznego systemu, w którym „starsi rządzą”, kraina usłana górami, pomiędzy którymi spod Ziemi wyrywają się betonowe bloki, tudzież oszklone wieżowce. Kraj klimatu umiarkowanego, podobnego do tego w Polsce, z jedną różnicą – deszczowe i potwornie gorące lato. Zmienność pogody można porównać do nastrojów kobiet podczas „tych” dni. Rano słońce, pełna radość, po południu ściana deszczu i pełne wkurwienie. Jak pogoda nie zmienia się w ciągu dnia to na pewno zmienia się w ciągu tygodnia. Każdy z nas wie przecież, że jak ma padać, to na pewno w dzień wolny, żeby człowiek czasami nie mógł wyjść na zewnątrz i cieszyć się słońcem. Pogoda lubi płatać tutaj figle jak polski rząd. Jeżeli uczysz się na własnych błędach, to prędko przed każdym wyjściem zaczynasz się zastanawiać czy zabrałeś ze sobą parasol. Deszcz ma jednak tutaj kilka zalet i nie należy go traktować jako największego wroga. Przede wszystkim powietrze po deszczu. Po nim nadaje się do oddychania. Przez zazwyczaj z powietrzem gaz nad Ziemią nie ma wiele wspólnego, a stanowi mieszaninę dwutlenku węgla, węglowodorów i jakiś pozostałości azotu i tlenu, którymi jeszcze da się oddychać. Mówiąc wprost – spaliny przejęły funkcję powietrza w tym wielkomiejskim buszu. Po drugie zbawienny deszcz przynosi niemniej oczekiwane zazwyczaj ochłodzenie, a musicie mi zaufać na słowo, latem w Korei też jest kurewsko gorąco. I ta wilgotność… tego się nie da opisać. To trzeba poczuć.

Krajobrazowo byłoby mi ciężko wybrać co jest lepsze z wyżej wymienionej dwójki. Piękne plaże Tajlandii, różnorodna fauna i flora czy też górzyste tereny Korei wysadzane „diamentowymi” wieżowcami. Jedno i drugie ma w sobie trochę uroku, każde zachwyca czymś odmiennym. Powiedzmy, że nie stawiam tutaj żadnego z dwojga powyższych w roli mojego faworyta. Po pierwszej tercji jest 1 do 1.  Cywilizacja Korei, łatwość życia i dostęp do wszelkich dóbr, ciekawa, ale jednak monotonna architektura zostały postawione naprzeciw delikatnej „dzikości” Tajlandii z urokami jej plaż, widoków i architektury, nie tej wielkomiejskiej.

Kultura

Tak srali królowie...
Zacznę od Korei. Korea, posiada wiele cech, które wyróżniają ją spośród innych narodów. I choć próżno jej szukać pośród dżungli seulskich wieżowców czy też betonowych osiedli, to jednak można ją odnaleźć chociażby udając się do muzeów, których w Seulu jest niezliczona ilość. Większość z nich stanowi o historii Korei, która od wieków była nękana przez narwanych Japończyków wielokrotnie plądrujących koreański cypel na azjatyckiej mapie. Z tego też powodu spora część tej kultury uległa zniszczeniu podczas wielu konfliktów jednakże coś udało się zachować. Największe zdumienie? Kultura toaletowa. To jakie znaczenie nadaje się w Korei tej specyficznej czynności fizjologicznej woła o pomstę do nieba. W Korei istnieje odrębna organizacja, która zajmuje się sprawami ludzkiego wydalania, a na dodatek w miejscowości Suwon stworzyli coś o zacnie brzmiącej nazwie „Toilet Theme Park”, gdzie podsumowana została historia defekacji na przełomie wieków. Ponad 1000 lat kultury srania. Serio. Wygooglajcie sobie. Najdziwniejsze muzeum w jakim byłem, ale jedno mogę powiedzieć – nie mogło ono powstać nigdzie indziej tylko tutaj. No, może ewentualnie w Japonii. Tam ludzie podobno są równie pokręceni.
Muzeum defekacji

Kultura koreańska to też kultura nijakości, braku indywidualizmu. Architektura, kuchnia, sztuka, wszystko obecnie jest kopiowane z tzw. wzorców zachodnich. Jak grzyby po deszczu rosną kilkusetmetrowe szklane wieżowce, tworząc nowe dzielnice przenosi się całe modele chociażby z USA jak np. incheoński „Central Park”, który jest niewierną kopią tego nowojorskiego. Dziesiątki jak nie setki kilkudziesięciopiętrowych bloków z betonu, w których każde „M” jest identyczne wyścielające setki hektarów w Seulu i wielu innych południowokoreańskich miastach. Ulice usłane są koreańskimi restauracjami serwującymi tradycyjną kuchnię koreańską czyli grill z kimchi. I jeśli dodamy do tego pizza, burger, pasta otrzymujemy zachodnie ścierwo bez jakiegokolwiek przekazu. Sztuka stanowi już dokładne odbicie kultury zachodniej. Skoczne rytmy k-popu są wzorowane na amerykańskich produkcjach dyskotekowych (przynajmniej jeśli chodzi o radio). Być może literatura jest inna, ale tej nie miałem okazji poznać. Z powodów wiadomych.

Jeśli chodzi o Tajlandię, to jej kultura stanowi, nazwałbym to „majstersztyk”. Odciśnięty w każdym kawałku kultury tajskiej buddyzm powoduje, że ta staje się bardzo interesująca. Zarówno jeśli chodzi o budownictwo jak i sztukę. Kilkudziesięciometrowe, złote posągi buddy, majestatyczne świątynie, a wszystko pomieszane z naturalną florą powoduje, że kraj od razu budzi niemałe zainteresowanie.

Beztroskość Tajów, o której wspominałem także stanowi element buddyzmu. To także dzięki niemu Tajowie są narodem otwartym, uśmiechniętym i pozytywnie nastawionym do świata. Nieprzejmujący się przyszłością, czerpiący z każdego promienia słońca Tajlandczycy byli dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Kultura, którą stworzyli była chyba jeszcze większym. Wszystko obraza się wokół buddy, który na pewno musi być złoty, ma lśnić, błyszczeć i być gigantycznych wręcz rozmiarów.

O sztuce jako takiej ciężko cokolwiek powiedzieć. Książek tajskich także nie miałem okazji czytać, ale nie spodziewałbym się szału, nie na tym poziomie rozwoju. Jeśli chodzi o produkcje kinowe to można powiedzieć, że jest ich niewiele, a jeśli już jakieś pojawiają się w telewizji, to są marnej jakości, porównując ją do produkcji zachodnich. Jednego im nie można odebrać – własnego ducha. Kino tajskie ma tą swoją specyficzność, nawet wtedy kiedy nie masz pojęcia o czym mówią bohaterowie.

Tutaj postawiłbym jednak na Tajlandię, jej dzikość kulturowa zdecydowanie bardziej przemawia do mnie niż poukładana, jak z klocków Korea, w której powiela się wzorce. Po drugiej tercji mamy 2 do 1 dla Tajlandii.

Kuchnia

Tajskie owoce morza
Tutaj kraj z Azji Środkowej nie ma sobie równych. Nikt mi nie powie, że koreańskie grille wyładowane kimchi i mięsem stanowią jakąkolwiek konkurencję dla tajskiej mieszanki smaków, aromatów, doznań. Kuchnia tajska to miejsce, w którym zbiegają się chyba główne azjatyckie nurty smakowe łącznie z hinduskim i chińskim, a z tego połączenia wyciąga się to co najlepsze. To jest rzecz, za którą naprawdę tęsknię po wyjeździe z Tajlandii. Dlatego też dzisiaj udałem się do tajskiej knajpy w Korei,. Jednak to nie to samo. Poprzedniego zdanie staje się jeszcze smutniejsze gdy podaję fakt, że prędko pewnie tak aromatycznej kuchni nie uda mi się posmakować, bo nie wyobrażam sobie, że można wyskoczyć o wiele wyżej jeśli chodzi o kulinarne podniecenie niż kuchnia tajska. Nie wierzę.  

Kuchnia koreańska jak wspominałem to tradycyjne grille koreańskie, bulgogi oraz niezliczona ilość kimchi, które dla mnie osobiście stanowi zmorę, a jest wszędzie. Kuchnia koreańska nie pozostawia Ci wyboru, jesteś niewolnikiem kimchi. Nauczony kilkoma niezbyt wspaniałymi doświadczeniami z kuchnią i kulinariami koreańskimi zdałem sobie sprawę z tego, że jeśli chcemy wyrazić cokolwiek dobrego po posiłku w knajpie serwującej tutejsze tradycyjne musimy celować w najwyższy koreański top jeśli chodzi o gastronomię. W przeciwnym przypadku możemy się grubo rozczarować.

Koreański grill
Jest jedna rzecz wspólna dla obu odmian kulinarnych. Zarówno kulinaria tajskie jak i koreańskie mają w swoim dobytku gargantuiczną wręcz ilość potrwa z owoców morza. Wszelakich. Nie mogę się jednak wypowiedzieć w tym temacie, bo do fanów wszystkiego co pochodzi z morza nie należę. Tuńczyka z puszki jeszcze wcisnę. Dalej zaczynają się dla mnie schody.

Werdykt jest wiadomy. 3 do 1 dla Tajlandii, bezwzględny lider. Deklasacja.

Jaki wniosek z tego wpisu? Gdybym po tym wszystkim mógł jeszcze raz wybrać gdzie spędzę następne kilka miesięcy wybrałbym zdecydowanie Tajlandię… choć tyle złego w międzyczasie o niej powiedziałem. Przepraszam Cię Tajlandio i do zobaczenia. :)




7/24/2014

Niełatwy koreański żywot


Pewien znajomy, kiedy opuszczałem tajlandzkie rewiry powiedział, że w Korei czeka mnie bardzo dużo kłopotów i srogo się rozczaruję choćby ilość mojego optymizmu na temat Korei w fazie początkowej po przyjeździe dorównywała ilości ryżu czy też kimchi w tejże. I wiecie, są takie momenty, że nawet najważniejsze informacje, które dostajesz wlatują Ci jednym uchem, wylatują dowolnym otworem ciała. Którym? Sami wybierzcie. Jeżeli traktujecie rozmówcę z szacunkiem, wyleci drugim uchem, jeśli macie go w przysłowiowej dupie – wyleci dupą. Ponieważ niewielu ludzi, których udaje mi się bliżej poznać mam w głębokim poważaniu, wiadomość uleciała swobodnie drugim uchem.

W tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy jak dużo informacji było zawarte w tym przekazie i jak ogromnie dużo prawdy w sobie niósł. Wtedy też nie zdawałem sobie sprawy z tego ile kłód trzeba będzie przeskoczyć, żeby osiągnąć wymarzony cel, który nie zawsze stanowił zadanie pokroju tych niemożliwych do wykonania. Bo jak nazwać zamówienie posiłku w restauracji czy też zapamiętanie nazwiska osoby, z którą przyjdzie Ci współpracować przez najbliższe kilka miesięcy? Błahostka.  Po tych prawie dziesięciu tygodniach tutaj stwierdzam, że za każdym razem kiedy udaje mi się zamówić coś nowego w restauracji i jest smaczne lub zapamiętuję nazwisko kolejnego, napotkanego Koreańczyka, z którym muszę wdać się w dyskusję choćbym nie wiem jak się opierał, moja osoba urasta do rangi superbohatera. Rosnę w siłę. Staję się „twardziejszy” jak to mawiał nasz narodowy celebryta z Litwy – Robert Burneika.

Wysoką jak Mont Everest górę trudności niesie ze sobą szczególnie ta druga czynność, czyli spamiętanie godności koreańskich jegomościów. Bo to jest tak jakby ktoś kazał mi płacić jakieś grube stosy banknotów z martwymi królami za każde nazwisko, które wkracza do mojej pamięci na dłużej niż powiedzmy jeden dzień. Nikt na pewno nie chciałby płacić za zapamiętanie sekwencji liter pasujących do twarzy danego organizmu. Większość z nas klepałaby niesamowitą biedę, jadła tynk ze ścian albo do nikogo się nie odzywała. Myślę, że dla nas, Polaków, ta druga opcja byłaby bardziej prawdopodobna. Ja jednak czuję się jakby tak było w rzeczywistości. Szukanie tych niezbyt skomplikowanych nazwisk i przyporządkowanie ich do danej osoby na moim osobistym dysku twardym zwanym potocznie mózgiem jest niebywale skomplikowane, jakby w każdej mikrosekundzie mózg wykonywał miliardy operacji, które nijak nie potrafią złożyć się w logiczną całość. To po prostu stosy sekwencji bez odpowiedniego przyporządkowania, które niczemu nie służą.

Koreańskie nazwiska nie są jakieś przesadnie trudne, skomplikowane, niemożliwe do wymówienia, co zdecydowanie komplikuje mi możliwość zrozumienia tego co się dzieje. Bo co można rzec o nazwisku Kim tudzież Lee czy też Hong. Nic więcej ponad to, że jest zwyczajnie „proste”. Nawet dziecko by sobie poradziło ze spamiętaniem tego. Wstęp do tego tekstu sugeruje, że gdzieś jest haczyk, gdzieś jest pies pogrzebany (pieeeees, piesek, a jaka rasa? – nieśmiertelny Kabaret Dudek tak poza tematem). I rzeczywiście jest. Problem polega na tym, że Kim to jakieś 10% populacji, Lee pewnie też coś koło tego, a Hong nie odstaje od reszty czyli około powiedzmy 8%. Sumarycznie dajmy 27%. Spośród całego społeczeństwa. Dodatkowo społeczeństwa skośnookiego (nie obrażając nikogo), w którym każdy osobnik, przynajmniej dla mnie, wygląda bardzo podobnie jak nie jednakowo. Wyróżniają się nieliczni. Przyjmując dla uproszczenia już i tak skomplikowanych kalkulacji, że społeczeństwo koreańskie zawiera w sobie około 50% osobników płci męskiej (przy tych wszystkich genderach to nie wiem czy mogę tak napisać, ale zaryzykuję) mamy grubo ponad ¼ całej nacji południowokoreańskiej. I teraz wyobraźcie sobie, że do każdego musicie się zwracać po nazwisku, owe nazwisko poprzedzając frazą Pan/Pani. Niezależnie od wieku rozmówcy. W relacjach biznesowych trzeba się kłaniać klientowi.

Każdy rozmówca, jak już powiedziałem tudzież napisałem - wygląda podobnie. Statystycznie macie gdzieś 20% szans, że traficie z nazwiskiem. Bo nazwisk jest mniej więcej 5. Tych głównych oczywiście. Wyjątki odkładamy na bok. Jakie to nazwiska? Te które wymieniłem powyżej plus może Choi i Mun. Ale co tam statystyka, statystyka kłamie. Bo weźmy na ten przykład taką sytuację – idzie pan z psem. Pies czworonożny, zwykły podwórkowy stwór zaczepno – obronny. Pies zaczepia, Pan go broni. Pan natomiast to obiekt dwunożny. Wyłamał się i zaczął chodzić na dwóch nogach. Inne gatunki niech sobie chodzą na czterech, ja nie płynę z mejnstrimem. To mówi rzeczywistość. Co mówi statystyka? Ano statystyka podaje, że średnio i Pan, i kundel szarobury są w posiadaniu nóg trzech. Statystyka nie mówi całej prawdy. Tak samo z nazwiskami. 20% szans nie jest równe 20% szans. Bo Kimy ciągną do Kimów, a Hongi do Hongów. Gdybyśmy chcieli skorzystać z naszych niebotycznych 20% szans na trafienie właściwego nazwiska naszego rozmówcy możemy sobie strzelić w kolano. A raczej nawet w dwa. Niewyobrażalnym jest pomylenie nazwiska. Dlaczego? Ano dlatego, że możemy przez przypadek mieć na myśli kogoś, kto w ścierwiastej, korporacyjnej drabinie kariery, po której Koreańczycy pną się do góry niczym odrzutowiec startujący z lotniskowca, jest dwa poziomy niżej. A to sprawa niewybaczalna. Niewybaczalnym jest zrzucić kogoś dwa szczeble niżej. Jeden z resztą też.

Krótko mówiąc – jeśli chodzi o zapamiętywanie nazwisk osobiście jestem w ciemnej jamie, zwanej potocznie dupą. Przez 2 miesiące zapamiętałem nazwiska może pięciu osób, które bez strachu mogę wypowiedzieć kiedy widzę daną osobę, bo po prostu sekwencja liter pasuje mi do twarzy lub też sposobu bycia.  Żeby nadać całemu temu nazwiskowemu bałaganowi jeszcze więcej koloru przytoczę taką ciekawą historyjkę. Na służbową skrzynkę poczty elektronicznej otrzymałem wiadomość e-mail. Nic specjalnego. Wysłana przez (coś tam, coś tam) Kima. W odbiorcach byłem ja oraz jakiś tam Kim. W ukrytej kopii Kimów znalazło się trzech, przy czym dla jednego z nich Kim było imieniem, bo było z jakimś dziwnym słowem na końcu. Coś jak Kim-yu Lee. Nieważne. Spośród 6 osób zaangażowanych w tego maila, o ile można tak to nazwać, 5 osób było w jakiś sposób „Kimem”. Plotka głosi, że jak na razie to rekord budowy jeśli idzie o „sKimienie” wiadomości elektronicznej. Ciekawe słowotwórstwo. I pamiętajcie, mówiłem to – Kim ciągnie do Kima.

Zapamiętanie tych nazwisk samo w sobie wymagającym zadaniem nie jest, bo musisz pamiętać tylko kilka z nich. Zdecydowanie trudniej jest przypisać dane nazwisko do osoby. Wyobraźcie sobie, że do każdego musicie mówić pan Kowalski lub Pan Nowak lub wymyślcie sobie trzecie popularne nazwisko. Spotykacie kilkadziesiąt osób dziennie, rozmawiacie z każdą. Nie wiecie jak żadna z nich ma na imię, do wyboru są tylko zasrane trzy nazwiska. To jest walka z wiatrakami, taki trochę motyw z Don Kichota. Zawsze przegrywasz. Jak Syzyf. Albo nasza reprezentacja. Trafić z nazwiskiem w Korei to wydarzenie podobne do tego, kiedy Polska wygrywa 4:0 z Niemcami na ich terenie, a hattricka strzela Lewandowski. Dla tych, którzy specjalnymi fanami piłki kopanej nie są dodam, że nie zdarzyło się to jeszcze nigdy. Ale zdarza się, że koreańskie nazwisko uda mi się trafić. Może kiedyś  i repra pobije Niemców.


Zazwyczaj chcesz zamówić coś takiego. Nie zawsze się udaje. 
Oczywiście Korea to wiele innych przeciwności losu. Wspomniane zamawianie potraw w restauracji, które zazwyczaj prowadzone są przez starszych ludzi, którzy o gotowaniu często mają duże pojęcie i serwują całkiem niezły towar na talerzu lub w misce, ale niestety ich talent do gotowania nie idzie w parze z talentem do nauki języka angielskiego. Ileż to razy już zdarzyło się, że na stole zamiast potrawy, którą zamówiłem lądowało coś co w żadnym wypadku nie przypominało mojego wyboru z karty dań. Wliczając w to moje „ulubione” owoce morza, których panicznie wręcz się boję. Nigdy nie wiesz czy morski stwór na talerzu, nie zechce w pewnym momencie poruszyć swoją kończyną tudzież w swoich ostatnich chwilach będzie chciał cieszyć się możliwością popływania w Twojej pikantnej zupie. Zazwyczaj nie podejmuję próby zamówienia czegoś po koreańsku, bo kończy się to w większości wypadków totalną katastrofą. Oczywiście nawet będąc najbardziej odpornym na naukę po pewnym czasie uczysz się jak nazywają się dane potrawy, ale problem tkwi gdzie indziej. Z racji tego, że język jest tonalny, to znaczenie tego co wypowiesz ściśle zależy od tego jak to powiesz. Dlatego łatwo zamówić coś totalnie odmiennego od tego co chciałbyś aby wylądowało na Twoim talerzu. Nie próbujcie. Lepiej próbować dogadać się łamaną angielszczyzną, mniej jest wtedy nieporozumień. Nawet gdy szef kuchni nie gdaka choćby jednym słowem angielskim.

Podobnie jest w sklepach. Odwiedzam głównie te samoobsługowe, bo nie jestem z grupy tych sadomasochistów, którzy za wszelką cenę próbują pochwalić się znajomością trzech słów koreańskich wchodząc do sklepu z warzywami i blokując kolejkę przez następne 10 minut, bo wypowiedziane przez nich słowo „pomidor” nie do końca brzmi jak pomidor i pani zza lady nie za bardzo wie jak ma się zachować. Z tego powodu, jak wspomniałem wyżej, wybieram sklepy samoobsługowe. Nawet jednak w takim sklepie czasami trzeba się odezwać mówiąc po prostu „dzień dobry” tudzień „dziękuję”. I z przywitaniem są problemy. Wersji jest bardzo dużo, każda odmienna od pozostałej. Przywitań na moje oko jest z 20, ale wg Koreańczyków jest ich bodajże 6. Ważne, że każde kończy się przeciągniętym, wygasającym „jooooo”. Aby wyjść z sytuacji z klasą wystarczy na początku coś przybełkotać, najlepiej gębą pełną jedzenia i na końcu zaakcentować rzeczone „joooo”. Wtedy wychodzimy na ekspertów, szacunek na dzielni zdobyty, ludzie się kłaniają, staniki lecą w naszą stronę niemalże hurtowo.  

Podsumowując, koreański żywot do łatwych nie należy, a wymienione powyżej to tylko niektóre z rzeczy, które jeszcze bardziej egzystencję tutaj komplikują. Jednego Korea uczy perfekcyjnie. Walczenia z samym sobą i szukania alternatywnych rozwiązań. W tym powoli staję się ekspertem. Kiedyś zrobię na tym gruby szmal. Rozwiązania alternatywne – Staszek Światowiec S.A. Ludzie na to pójdą. Na pewno. A potem to już tylko wille, baseny, kobiety, samochody.
Tymczasem idę walczyć dalej z koreańskimi wiatrakami. 


Na szczęście nie każdy to KIM!